Kalasanty

Kalasanty wstał tego dnia wcześnie. Przeczucie podpowiadało mu, że lepiej zjawić się w szpitalu za szybko niż za późno. Słusznie podpowiadało.

Zaczęło się w zasadzie od razu, już po siódmej. Po wjechaniu na szóste piętro od pani w sekretariacie Kalasanty dowiedział się, że przecież musi mieć ze sobą pismo wypisane w izbie przyjęć, a nie tak sobie przyjeżdżać bez niczego (poza bagażem). Gdzie jest izba przyjęć? Na parterze. Po zjechaniu windą (dzięki Bogu!) Kalasanty dowiedział się kolejnej rzeczy - że (by otrzymać upragniony druk) musi przedstawić skierowanie do szpitala. A skierowanie zabrał przecież jego lekarz, który uzgadniał jego (Kalasantego) przyjęcie na oddział...

Kolejna wizyta na szóstym piętrze (torba zaczynała się robić ciężka) i pani w sekretariacie zaczęła patrzeć na Kalasantego z odrazą. Na jaką izbę przyjęć on poszedł? Przecież chodziło o izbę przyjęć planowych! Jak to, pani nie mówiła? Mówiła! A jeśli nawet nie, to się rozumie samo przez się, prawda?

Izba przyjęć planowych również znajdowała się na parterze, ale w innym miejscu. Mimo wczesnej pory Kalasanty pobrał z maszyny numerek już dwudziesty i stanął w kolejce do dwóch okienek. Na szczęście wszystko szło szybko (większość ludzi dowiadywała się, że przyjechali za wcześnie i np. przyjęcia na ich oddział zaczynają się dopiero po dziewiątej), więc po kwadransie z formularzem pognał windą na szóste. Torba ciążyła.

Pani w sekretariacie się niemal obraziła - po co jej ten formularz? Przecież trzeba iść bezpośrednio do dyżurki pielęgniarek i tam oddać druk! Kalasanty poszedł. Pielęgniarka rzuciła okiem i skierowała go do pokoju zabiegowego na pobranie krwi. Tam inna pielęgniarka stwierdziła, że skoro Kalasanty ma zostać na zabieg, to od razu mu się zamontuje wenflon, będzie wygodniej (!). Trochę nieudolnie (polało się nieco krwi na boki) zrobiła, co zamierzała i odesłała nieszczęśnika do koleżanki w dyżurce.

W dyżurce pielęgniarka zerknęła jeszcze raz do formularza i skonstatowała, że w zasadzie potrzebne jest jeszcze EKG i praktyczniej byłoby je zrobić przed pobraniem krwi. No, ale przecież pacjent to chłop na schwał i z wenflonem w przegubie jednej ręki, a torbą i skierowaniem w drugiej da radę zjechać na parter do pracowni EKG.

Napis na drzwiach pracowni obwieszczał, żeby pukać, więc Kalasanty grzecznie zapukał. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zapukał ponownie. Drzwi się otworzyły i starsza wiekiem pielęgniarka zapytała, dlaczego nie wchodzi od razu. Lekko skołowany, Kalasanty został od razu pchnięty na kozetkę z poleceniem rozebrania się do połowy. To znaczy, rozebrania górnej połowy. Przy okazji nasłuchał się, że bieganie z torbą i wenflonem po piętrach przed badaniem EKG nie jest rozsądne. Badanie było krótkie i zakończyło się wręczeniem Kalasantemu dodatkowego pliku kartek, z wykresami na milimetrowym papierze na czele.

Na szóstym piętrze znajoma (już) pielęgniarka z dyżurki pokiwała głową z politowaniem i zapytała, dlaczego Kalasanty ciągle dźwiga swoją torbę, skoro właśnie dostał miejsce w pokoju 642. Na pytanie, kiedy będzie miał miejsce zabieg, wzruszyła ramionami. Nikt tego nie wie.

Kalasanty przywitał się ze współlokatorami pokoju i przebrał w piżamkę. Łóżko miał pod oknem, obok niego leżał jakiś kresowiak-szczęśliwiec, który właśnie miał wyjść do domu, zaś przy drzwiach niezwykle sympatyczny ex-leśniczy. Do obu wkrótce zawitały rodziny, pierwszego chcąc zabrać, drugiego - pocieszyć, że już niedługo też wyjdzie.

Około dziesiątej Kalasanty zaryzykował wyjście na korytarz i zapytanie w dyżurce, czy coś wiadomo o zabiegu. Niestety, nikt niczego nie wiedział. Wtem zobaczył na korytarzu swojego lekarza, próbującego wymknąć się do windy. Na szczęście winda nie zdążyła dojechać i pierwszy przy lekarzu pojawił się Kalasanty. Lekarz też zasłonił się niewiedzą, ale zapewnił, że zabieg powinien być dzisiaj, choć Kalasanty jest ostatni w kolejce. Bo wie pan, są pilniejsze przypadki.

Trochę zdołowany Kalasanty zdrzemnął się trochę, poczytał książkę i właśnie miał wyjść na spacer po oddziale, gdy w progu pokoju zjawiła się pielęgniarka, rozdrażniona, że Kalasantego nie ma jeszcze na sali zabiegowej. Jak to nie wiedział? Przecież wszyscy mu mówili! Nie? No, ale czujność trzeba zachować!

Rachu ciachu i już Kalasanty podróżował w pozycji horyzontalnej łóżkiem po oddziale. Na miejscu zdybała go pani anestezjolog, robiąc szybką ankietę z danych, które pacjent podawał już wielokrotnie (wiek, waga, wzrost, uczulenia, leki itp.). Trzeba było też podpisać zgodę na znieczulenie i cały zabieg. Podpisy wyszły nieczytelnie, ale co tam - raz, że ślad na papierze jest, dwa - standardy lekarskie jakości pisma zostały zachowane.

Później już tylko krępujące sadowienie się bez odzienia na łóżku-fotelu i krótka drzemka, z której pobudka nastąpiła już po wszystkim. Cały? Zdrowy? Tak. Do domu? Nie dzisiaj, do jutra na obserwacji.

Popołudnie to zasadniczo nuda, przetykana odwiedzinami rodziny i meczem Rosji ze Słowacją. Potem niecierpliwy sen w niewygodnym szpitalnym łóżku i o piątej pobudka na pomiar temperatury (36,5oC). Mycie i oczekiwanie na obchód, bo - jak zaznaczyła pielęgniarka - tylko lekarze powiedzą Kalasantemu, że idzie do domu.

Czereda białych kitli wpadła o wpół do ósmej. Pan leśniczy będzie miał zabieg następnego dnia, a Kalasanty... na badanie USG po obchodzie. Gdzie? Nie wiadomo, lekarzy już w pokoju nie ma. Kalasanty wybiegł, ale pielęgniarka go powstrzymała - nie można sobie ot tak, biegać za lekarzami na obchodzie. No, panie, jak to tak?

Kalasanty pobiegł zatem pod gabinet z aparatem USG, licząc naiwnie, że zaraz zjawi się tam jakiś lekarz. A figę, nikt nic nie wie. Jakaś życzliwsza pielęgniarka doradziła, żeby w tym czasie zjadł śniadanie, bo na USG nie zjawi się nikt, dopóki "nie skończy się narada". Aha.

Na śniadanie - grzana biała kiełbasa, chleb i twarożek oraz nieoceniona kawa zbożowa. Po śniadaniu - sprint pod pokój z USG. O, są, idą, stadem całym, z rozwianymi kitlami! Zaprosili Kalasantego - pan się rozbierze do połowy - posmarowali go zimnym, lepkim mazidłem i popatrzyli w ekranik. Jest dobrze, jest bardzo dobrze, idzie pan do domu!

Uskrzydlony Kalasanty wpadł do pokoju i niemal wyściskał ex-leśniczego, którego tymczasem ktoś podłączył do kroplówki. Czy to lek przeciwbólowy? Nie, glukoza. Glukoza? Leśniczy też nie wiedział, dlaczego glukoza. Pytał pielęgniarki - ona też nie wiedziała - ma rozpisaną glukozę, to podłącza.

Uradowany mimo wszystko Kalasanty przebrał się w cywilne rzeczy i spakował torbę. Leśniczy trochę go pohamował - trzeba czekać na wypis! No tak, o tym Kalasanty nie pomyślał, więc pobiegł do dyżurki dowiedzieć się, co i jak. Wypis będzie, jak będzie, zwykle koło pierwszej. A L4 pacjent chce? Chce. To niech zawczasu wypisze druczek, o, taki. Dobrze, Kalasanty wypisał (znów imię, nazwisko, adres, pesel...) i poszedł do pokoju czekać. Tu był świadkiem awaryjnego odpinania leśniczego od glukozy, której jednak nie miał dostać. Wzruszony, Kalasanty wysłuchał troskliwych pytań pielęgniarki, czy aby leśniczy nie ma cukrzycy. Nie ma, uf!

Po dziesiątej wiadomo było tyle, że tego dnia wypisy robił doktor Herszt. Nie wiadomo, ile to potrwa, więc bez stresu Kalasanty poszedł do toalety. Gdy wrócił, na łóżku leżał już wypis! Fantastycznie - do domu! A mówili, że o pierwszej!

Zziajany, z torbą w ręku, Kalasanty pobiegł do dyżurki. Po co? Po L4. Ale to przecież lekarz powinien dać razem z wypisem! Nie dał. A wypisał pan kartkę? Na pewno? Pewnie pan nie wypisał. No dobrze, pielęgniarka zgodziła się pójść do lekarza i zapytać. Podobno przeoczył, zaraz się tym zajmie.

O jedenastej Kalasanty zaczął tracić cierpliwość. Lekarz L4 nie wypisał, co gorsza, nikt nie wie, gdzie się doktor Herszt w ogóle podział. Pielęgniarki rozłożyły ręce - przecież one nie są aniołami stróżami pana doktora! W końcu w sekretariacie ktoś zdradził Kalasantemu sekret - doktor Herszt poszedł "na zabieg". Ile to potrwa? Wiadomo, że nie wiadomo. Cierpliwości.

Po dwunastej doktor Herszt wrócił z zabiegu. Zamknął się w gabinecie i jak kamień w wodę. Kalasanty zapukał nawet na próbę parę razy do drzwi. Nic z tego - jeszcze pacjenci by pomyśleli, że lekarze są tu dla nich!

O wpół do pierwszej drzwi się otworzyły i Kalasanty zobaczył doktora Herszta z L4 w ręce. Wyrwał papierek z ręki oburzonego do żywego lekarza, przebiegł wzrokiem dane (nie pomylili się w NIPie, hura!) i uciekł.

Haniebnie uciekł, niewdzięcznik. Ciekawe, dokąd mu się tak spieszyło.

Nie wiadomo.

Komentarze

  1. Dobrze że uciekł po, a nie przed zabiegiem...:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie, jak sobie wyobraził, że po nowe skierowanie musiałby znowu udać się do specjalisty (czyli dostać skierowanie do specjalisty, umówić się, odczekać swoje, pójść, dostać skierowanie do szpitala, umówić termin zabiegu, odczekać swoje) i znów przeżyć to samo... Zachował się w sumie racjonalnie ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz