Mecz

Gdy naiwnie zgadzałem się kilka dni wcześniej na rozegranie meczu piłki nożnej, nie przeczuwałem niczego złego. Chodziło przecież przede wszystkim o nieco ruchu i poznanie kolegów z nowej pracy. Fakt ich wielomiesięcznej czy wręcz wieloletniej wprawy w kopaniu piłki odsunąłem gładko na dalszy plan - w końcu w tym roku sporo biegałem, więc kondycja jako taka jest, wielkie mi rzeczy!

Wiem, że osoby znające mnie osobiście mogą w tym momencie opluć się ze śmiechu pitą właśnie herbatą lub zachłysnąć kawałkiem spożywanego paluszka słonego marki Lajkonik. No, ale co poradzić, do wczoraj myślałem, że nie będzie tak źle. Dobre pół godziny przed meczem zapakowałem się do wiernego auta i pojechałem na tereny WTKKF. Ewidentnie nie byłem tego dnia dobry w prognozowaniu przyszłości, bo zamiast spodziewanych korków miałem wręcz puste ulice i dodatkowo "zieloną falę", nic zatem dziwnego, że na miejsce dotarłem kwadrans przed rozpoczęciem spotkania.

Nic to jednak, należało przecież przeprowadzić rozgrzewkę, do czego przystąpiłem z takim animuszem, że po dziesięciu minutach musiałem odpocząć. To powinno wzbudzić moją czujność i ostrzec, że może jednak nie będzie tak różowo, jak wydawało się jeszcze rano. Zignorowałem jednak te objawy, dzięki czemu możecie czytać dalszą część tego posta.

Początek nie był zły. Zostałem przydzielony do jednej z pięcioosobowych drużyn. Jeszcze nie mam doświadczenia, ale według słów kolegów, mniejsza liczba graczy oznacza katastrofę kondycyjną. W świetle dalszych wypadków śmiem twierdzić, że składy powinny być sześcio- albo nawet siedmioosobowe. Pozycja bramkarza w naszej drużynie była obsadzona, więc wystąpiłem jako normalny gracz. Kilka podań później wiedziałem już, że przez dziesięć lat niekopania piłki kompletnie straciłem wyczucie siły i precyzji. Dodatkowo lekki deszczyk, padający przez kilkanaście minut nieco zwilżył sztuczną nawierzchnię boiska, dostarczając nam niesamowitych wrażeń przy co gwałtowniejszych manewrach (zwłaszcza blisko krawędzi sąsiadującej z drzewami). O dziwo, nie przewróciłem się ani razu, za to ze trzy razy mocno "przegiąłem" plecy, utrzymując równowagę - sam nie wiem, co gorsze.

Po dwudziestu minutach wiedziałem już na pewno, że powiedzieć o mojej kondycji "mizerna", to prawić jej fałszywe komplementy. W slangu piłkarskim jest takie powiedzenie, jak "oddychać rękawami" i możecie mi wierzyć, że oddychałem nawet nogawkami! Zmęczenie wpłynęło też naturalnie na moje zdolności rozgrywająco-strzeleckie, sprowadzając je nawet nie do zera, ale nurkując głęboko w odmęty beznadziejności. Po godzinie zapytałem kolegów, czy są przewidywane przerwy, bo nie miałem już siły nawet chodzić (a chodzić musiałem, bo czułem taką... POTRZEBĘ). Okazało się, że przerwa, nie zważajac na sensowność swojej nazwy, zaczyna się tuż po zakończeniu meczu...

Jednak nie wszystko wyglądało tak tragicznie, miałem też i moment chwały, gdy dość przypadkowo kopnięta przeze mnie piłka kompletnie zmyliła wysuniętego bramkarza przeciwników i - jak mawiają profesjonalni komentatorzy - zatrzepotała w siatce. Pociecha to jednak niewielka, bo w tym momencie moja drużyna już przegrywała pięcioma golami.

Po półtorej godziny gry organizm ostatecznie skapitulował. Prawa łydka doświadczyła najpierw lekkiego, a później mocnego skurczu, co wyeliminowało mnie z meczu. Jako że chciałem w jednym kawałku wrócić samochodem do domu, nie forsowałem nogi, tylko rozciąganiem i masażem doprowadziłem ją do w miarę normalnej pracy. Wprawdzie dotarcie do samochodu, stojącego opodal na parkingu, było wyzwaniem samym w sobie, ale jakoś dałem radę. Na szczęście miałem koszulkę na zmianę, bo tę z grzbietu dałoby się wyżymać.

Do Swarzędza dotarłem, jednak już wydobycie się zza kierownicy stanowiło spory problem. Musiałem pomagać sobie rękami, wystawiając zesztywniałe i bolące nogi na zewnątrz, jakbym w nich nie miał czucia. Cała operacja wyglądała dość osobliwie, a przechodzące obok młode małżeństwo z synkiem prawie się poprzewracało, patrząc zbaraniałym wzrokiem na moje wysiłki. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.

Po gorącym prysznicu (ponoć pomaga na walkę z kwasem mlekowym w mięśniach) usiadłem jeszcze przed komputerem, by opłacić rachunki i wysłać pocztę. Powiadam Wam, że nie było łatwo wstać zza biurka. Dokuśtykałem jednak do łóżka, gdzie pragnąłem znaleźć ukojenie. I rzeczywiście, zrazu było całkiem miło, lecz po kwadransie nie wiedziałem, jak się ułożyć, żeby móc zasnąć. Gdy się to w końcu udało, po pierwszej w nocy obudziła mnie pilna konieczność zajrzenia do łazienki. Oooo! Nie wiedziałem, że w piętach też są jakieś mięśnie, które mogą boleć! Ledwo dobrnąłem...

Rano nie było dużo lepiej. Potężne zakwasy utrudniały nie tylko ubieranie się, schodzenie i wchodzenie po schodach, ale nawet siedzenie w pracy przy biurku (siedzisz, człowieku, godzinę, po czym próbujesz się ruszyć i już wiesz, że rwanie zęba bez znieczulenia jest tylko o jedną działkę dalej na skali bólu). Koledzy stwierdzili optymistycznie, że mam cały tydzień na powrót do formy - bo za tydzień kolejny mecz...

Kto grał w młodości w piłkę na podwórku, zna pewnie sposób wyboru drużyn. Dwaj kapitanowie dobierają na przemian ze stojących kopaczy, siłą rzeczy najpierw wybierając najlepszych, potem słabszych, a na końcu tych, których najchętniej nikt nie chciałby w swojej drużynie. Obawiam się, że moje wyczyny póki co skazują mnie na rolę tych ostatnich nieboraków...

Może jednak pozostać tylko przy fotografii?

Oczywiście, to nie ja - wrzucam ilustrację z meczu zespołu Juna-Trans ze Starych Oborzysk, żeby trzymać piłkarski klimat.

Komentarze

  1. Opowieść - pychota!
    Gdyby cokolwiek miało Ci uniemożliwić fotografowanie - zrezygnuj ze wszystkiego :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Są tacy, którzy lubią "syndrom dnia wczorajszego". To całkiem przyjemne uczucie. Nie wiem jak organizm to robi, ale dobrze wie kiedy jest to ból posportowy, a kiedy popracowy. Ten drugi jest nieprzyjemny.
    W ramach odprężenia proponuję trening zapasów. Gwarantuję, że już podczas rozgrzewki zacznie się oddychanie nie nogawkami ale walka o tlen każdym porem ciała. Murawa to relaksik w porównaniu z matą :D

    OdpowiedzUsuń
  3. @Anika - :D myślisz, że tylko fotografowanie? ;)

    @Anonimowy - myślę, że póki co zostanę przy kopanej :) Do sukcesów trzeba dochodzić stopniowo ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cieszę się, że to nie ja musiałam biegać przez półtorej (o zgrozo!) godziny, bo chyba przestałabym w ogóle oddychać!
    Ale jestem pewna, że jako zaprawiony podwórkowy gracz w piłkę szybko wrócisz do pełnej formy i będziesz strzelał gole jak się patrzy!
    Dawaj więcej opowieści, bo wiesz jak dobrze się je czyta :)))

    OdpowiedzUsuń
  6. @B. :D Żeby "dać opowieść", coś się musi wydarzyć. A jak się wydarza, opowieść daję ;) Choć gdzie mi tam do Pani Modigliani!...

    OdpowiedzUsuń
  7. Już nie bądź taki skromny:P Ty nawet z niczego napiszesz historię jak się patrzy :)

    OdpowiedzUsuń
  8. słabym w uhistorowianiu codzienności15 lipca 2013 14:02

    Wszyscy wielce piśmienni i wielkiej mądrości, tylko ja jeden głupi - wiadomo, po Łączności.

    OdpowiedzUsuń
  9. errata naźwiska15 lipca 2013 14:07

    no i jeszczem "i" połknął

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz