No i mamy zakończenie trzeciej trylogii "Gwiezdnych wojen". Dziewiąta, ostatnia część, nazwana "Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" (notabene - beznadziejne tłumaczenie beznadziejnego tytułu - ale w tym filmie tak chyba musi być). Jak się sprawdziła? Od razu ostrzegam, że nie będę dbał o to, czy zdradzam jakiekolwiek szczegóły fabularne, bo fabuła w tym filmie to tylko śmieszny pretekst. Jeśli ktoś nie widział (a chce), to do kina!
Pierwszy punkt widzenia
Naprawdę chciałem, żeby ta część była najjaśniejszą gwiazdą w nowej trylogii. Wrócono do reżysera "Przebudzenia mocy", J.J. Abramsa, licząc zapewne, że jakoś da on radę spiąć trzecią część z pierwszą, mimo tego wszystkiego, co przyniósł "Ostatni Jedi". Nie dał rady.
Pierwszy jednak punkt widzenia to radość z tego, że znów jesteśmy w uniwersum "Gwiezdnych wojen", znów patrzymy na znanych sobie bohaterów. Zewsząd zalewani jesteśmy tzw. fan-service'em, czyli twórcy dają nam to, co (mają nadzieję) chcemy oglądać. Podnoszenie statku niczym z "Imperium kontratakuje"? Proszę bardzo. Chewbacca dostaje w końcu medal? Jasne! Powraca Lando? Nie ma sprawy! I tak dalej, i tak dalej.
Naprawdę, można sobie przesiedzieć cały film, oglądając to, co lubimy w "Gwiezdnych wojnach". Są duże statki, są bitwy, są pojedynki na miecze świetlne, są dziwne misje, są niemal magiczne artefakty. Wszystko okraszone miliardem efektów świetlnych i muzyką Williamsa. Problem w tym, że jeśli zaczynamy próbować myśleć i łączyć ostatnią część z resztą, to dochodzimy do tego, że jest jeszcze...
Drugi punkt widzenia
A tutaj chce się normalnie gryźć palce ze złości, że tak koncertowo spaprano zakończenie całej sagi. Że scenariusz pisała albo grupa przedszkolaków, albo skończeni kretyni (przepraszam, ale trudno nazwać to inaczej). J.J. Abrams nie tylko nie uratował tego filmu, on go po prostu zarżnął.
Nawet nie chce mi się za bardzo wchodzić w szczegóły. Bohaterowie? Skłócona banda, nazywana przyjaciółmi, gdzie nikt (NIKT!) nie przechodzi jakiejkolwiek przemiany, wszyscy są od początku do końca tacy sami, czyli nudni i bezbarwni. Ileż można było mieć nadziei na rozwój Finna czy Poe z "Przebudzenia mocy"! Mogli stać się kreacjami na miarę Hana Solo czy - choćby już nawet - Lando!
A sama Rey? Wprawdzie do tej pory była ciągle niewzruszenie i krystalicznie praworządna, uczciwa i dobra - ale czy naprawdę nie mogła choć przez chwilę, chwileczkę rozważać plusów przejścia na ciemną stronę Mocy? Może Kylo Ren (chyba najlepsza postać całej nowej trylogii) powinien ją do tego przyciągnąć? Mogłoby dojść choć przez chwilę do wahania, że jednak nie wszystko dobrze się skończy? Oczywiście, że nie. Rey jest jednowymiarowa, nudna i tyle. Skądinąd podziwiać należy Daisy Ridley, że jednak jej bohaterkę da się lubić.
Boli najbardziej
Jednak największym złem nowej trylogii jest KOMPLETNY brak scenariusza! Już przy "Ostatnim Jedi" można było odnieść wrażenie, że scenarzyści nie do końca wiedzą, dokąd zmierzają. No, ale przecież może szykowali jakieś wolty na ostatnią część? Otóż nie! Oni rzeczywiście nie wiedzieli, dokąd to wszystko prowadzi!
Naprawdę, Disney pokazał bardzo wyraźnie, gdzie ma wszystkich fanów sagi. Zamiast - jeszcze na początku, parę lat temu - wziąć jakiegoś dobrego scenarzystę, dać mu kupę pieniędzy i zażądać choćby szkicu całej trylogii, poszli po prostu na żywioł, mając (mam wrażenie, że całkiem słuszną) nadzieję, że ciemny lud to kupi.
Żeby to chociaż było głupie, ale zaplanowane. Przecież nikt od "Gwiezdnych wojen" nie wymaga ścisłości - to baśń. Jednak nawet baśnie mają swoją wewnętrzną logikę, dzięki której wszystko jakoś trzyma się w ryzach.
Mam wrażenie, że prace wyglądały tak: Disney stwierdził, że trzeba w końcu zrobić ostatnią trylogię. O czym? A, weźmy J.J. Abramsa i zróbmy na próbę coś, co będzie przypominało "Nową nadzieję" - może ludzie to załapią. Ludzie załapali, ale trochę kręcili nosami, że dostali taki "odgrzewany kotlet". Zmieńmy więc reżysera, niech zrobi coś nowego. Zatem Rian Johnson dostał jasne wytyczne: zrób inaczej. I zrobił "Ostatniego Jedi", kompletnie od czapy, uśmiercając głównego złego, nie dokonując żadnej zmiany, tyle tylko, że ubił Luke'a. Teraz ludzie od Disney'a połapali się, że chyba poszło coś nieklawo, więc w panice zakrzyknęli - dajcie J.J. Abramsa, on nas ocali! A J.J. Abrams okazał się zbyt słaby, żeby podobne wyzwanie zrealizować - aczkolwiek nie wiemy, czy po prostu nie MUSIAŁ zrobić tego, co sobie disneyowscy scenarzyści wymyślili.
Bo wybaczcie, ale moim zdaniem KAŻDY, naprawdę KAŻDY fan "Gwiezdnych wojen" wymyśliłby sensowniejszy i bardziej spójny scenariusz. Budowanie zakończenia sagi wokół niewykorzystanych zdjęć z Carrie Fisher? Ja wiem, że trzeba było oddać hołd tej aktorce i jej postaci, ale w TEN sposób? Dobra, Leia Leią, ale ożywianie Palpatine'a?! Serio? Palpatine nadaje "w kosmos" wiadomość, że żyje i szykuje się do zemsty? Ruchem dłoni wydobywający (dosłownie) spod ziemi flotę?!
Do tego dodajmy mnóstwo scenariuszowych głupot i uników (np. pytanie w trakcie filmu Rey o nazwisko tylko po to, by pokazać później ostatnią scenę, wieńczącą "dzieło"), kompletny brak konsekwencji, wymyślane na poczekaniu patenty (leczenie mocą? dlaczego Luke sobie nie odbudował utraconej dłoni? dlaczego Dartha Vadera nie można było w ten sposób wyleczyć?) - to wszystko sprawia, że ja - jako fan i widz - czuję się po prostu oszukany.
To tylko film
Hm, no niby tak, to tylko film. I to dla młodzieży, a nie starych koni. Wiadomo. Ale jeśli oglądało się oryginalną trylogię w latach osiemdziesiątych, z wypiekami na twarzy, jeśli budowało się z klocków Sokoła Millenium, z patyków robiło miecze świetlne i "bzyczało" w udawanych pojedynkach, to jednak kryje się za tą sagą coś więcej. Jestem może dziwny, bo na przykład nie załamały mnie prequele. Ba, teraz twierdzę nawet, że miały więcej sensu niż to, co Disney wypluł w ostatnich latach.
Trzecia część nowej trylogii to najgorszy film z powstałych ostatnio w uniwersum "Gwiezdnych wojen". Film o Hanie Solo był sensowniejszy. Jak dla mnie to największy zawód kinowy tego roku...