[O] Ostatni Jedi
Dwa lata później
Seans "Ostatniego Jedi" już za mną, chciałbym zatem podzielić się swoimi refleksjami. W pierwszej części postaram się nie umieszczać spoilerów, w drugiej jednak nie ręczę, że coś mi się nie "wypsnie", traktujcie to więc jako OSTRZEŻENIE!
Szybko i konkretnie
Jak może pamiętacie, pierwszą częścią nowej trylogii nie byłem specjalnie zachwycony - za dużo zapożyczeń z "Nowej nadziei", za dużo bezpiecznych rozwiązań. Tak czy owak jednak, film był solidny, aktorzy dobrze dobrani, efekty specjalne bardzo dobre, muzyka Williamsa - no, jaka może być muzyka Williamsa?
Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że "Ostatni Jedi" będzie filmem mroczniejszym od "Przebudzenia mocy". Że będzie to coś stworzonego na zasadzie kontrastu do poprzednika, jak "Imperium kontratakuje" (i również od poprzednika - lepsze). Niestety, tak nie jest.
To "niestety" sugeruje, że film jest nieudany - a to nieprawda. Jest udany i może się podobać - o konkretach więcej w drugiej części, tutaj dodam tylko, że niemal wszystkie plusy "Przebudzenia mocy" można odnieść także do "Ostatniego Jedi". Rey ciągle śliczna, choć coraz potężniejsza. Leia - troszkę bardziej zmęczona i "ciamajdowata". Kylo Ren - wciąż nerwowy. Luke - o, Luke...
Nastawcie się na wartkie tempo, zwłaszcza w drugiej części, i więcej (WIĘCEJ) śmiesznych scenek i one-linerów. Bardzo dramatycznych zwrotów akcji nie ma, choć zdziwicie się pewnie parę razy.
Podsumowując pierwszą część wrażeń zatem: źle nie jest. Film da się obejrzeć bez zgrzytania zębami, czasem się uśmiechając. Do kina marsz!
Chwila prawdy
Dobra, ogólniki są już za nami, pora więc napisać parę słów prawdy o "Ostatnim Jedi" - po raz kolejny UWAGA: mogę tutaj zdradzić co nieco z fabuły, więc kto nie chce psuć sobie oglądania filmu, niech wróci do czytania po seansie.
Trudno mi powiedzieć, że się jakoś specjalnie na nowych "Gwiezdnych wojnach" zawiodłem, bo poza oczekiwaniem czegoś mroczniejszego nie nastawiałem się w zasadzie na nic konkretnego. Liczyłem, że Kylo Ren stanie się bardziej zły - i w istocie stał się, choć odczułem brak lepszego pokazania rozwoju tej postaci. Rey za to niby spotężniała, ale jej rozwój został pokazany bardzo "płasko" według mnie - ot, tu i tam się rozczuliła, tu i tam krzyknęła "nie!", ale w zasadzie nawet nie stworzyła żadnej więzi z Luke'm, co sugerowały trailery (i zakończenie poprzedniej części).
To, co najbardziej mnie irytowało w "Ostatnim Jedi", to brak zdecydowania reżysera. Pierwsza część ciągnie się i ciągnie, mamy sceny na wyspie, z których niewiele wynika. Luke idzie w zaparte, że nikomu nie pomoże, Rey z kolei upiera się, że bez Luke'a nigdzie nie poleci. Całe "szkolenie" trwa może 5 minut i sprowadza się do tego, że Rey porusza kamienie i dostrzega otchłań promieniującą "ciemną stroną Mocy".
Po tym niemrawym początku reżyser jakby przypomniał sobie, że ma masę wątków do nadrobienia, więc sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie. Mieliśmy pokazać trochę więcej Poe? Proszę, jest w co drugiej scenie. A, Finn? Dajmy mu jakąś absurdalną scenę poszukiwania hakera, to będzie można przy okazji pokazać kasyno z tymi śmiesznymi stworkami z różnych galaktyk. Pojedynki niszczycieli Imper..., o, przepraszam, Nowego Porządku z flotą Rebelii? Proszę bardzo. Samobójczy atak na najpotężniejszy statek Nowego Porządku? A jakże! Chewie? Dajmy mu jakąś śmieszną scenę ze śmiesznymi stworkami. Atak AT-AT? Jest. Opuszczona baza Rebeliantów na przypadkowo mijanej planecie? Wiadomo. I tak dalej, i tak dalej...
Do tego dochodzą różne głupotki w rodzaju bombardowania grawitacyjnego w próżni czy działa-taranu, który Nowy Porządek całkiem przypadkowo miał przy sobie w trakcie niespodziewanego ataku na bazę rebeliantów (a które można zniszczyć, wlatując do jego lufy).
Szkoda, szkoda, że nie wykorzystano potencjału sceny po pojedynku Rey i Kylo - a może jednak ręce powinny się uścisnąć? Szkoda, że Finn miał do ogrania w zasadzie tylko tę idiotyczną misję z hakerem. Szkoda, że Luke na wyspie był takim gamoniem.
No i pozostaje jeszcze kwestia scen finałowych. Tak, tak, autorzy scenariusza postanowili niemal przez całą drugą połowę filmu serwować sceny finałowe. Wyobraźcie sobie wielki pojedynek, walka taka, że aż furczy - myślisz sobie: "no, teraz się wszystko rozstrzygnie!". Nie, bo przecież za chwilę będzie jeszcze bardziej epicka walka, z wielkimi statkami, skala kosmiczna! Koniec? Nie! Bo przecież jeszcze ten z tamtym się nie bili - a że to wielcy przeciwnicy, to i ich walka wydaje się tą ostateczną! A że co za dużo, to niezdrowo, każda kolejna "finałowa scena" działa słabiej, przez co zamiast mocnego zakończenia wszystko wydaje się jakieś "rozwodnione"...
Koniec końców
Koniec końców nie jest jednak źle. Poznęcałem się wprawdzie, ale ostatecznie - gdyby nie prawie pół godziny reklam przed seansem - poszedłbym raz jeszcze. Bo wiecie, jakoś tak dziwnie się składa, że kiedy nagle uderza muzyka Williamsa, a w dal odlatują napisy z nakreśleniem fabuły, to robi mi się ciepło na sercu. Chcę mieć już wszystkie 9 części na DVD i móc sobie urządzić całodobowy maraton. Ech!
Ale przyznasz, że rozp...cha była niezła.:))) Liski też były ładne.:)))
OdpowiedzUsuńNo ale jestem tuż po seansie i muszę nieco ochłonąć.
Dla mnie to także podróż sentymentalna, przecież saga towarzyszy mi od początku podstawówki...:))) Szkoda że już tylko jedna część przed nami.
A Luke - no cóż, to przecież Luke...:)))
No, przyznam szczerze, że to mogła być najlepsza część ostatniej trylogii. Potencjał był, duża część filmu jest po prostu świetna, ale te zgrzyty w postaci wątku Finna czy buntu naprawdę bolą... I tego mi szkoda, tej straconej szansy ;)
OdpowiedzUsuńA sentyment ja też mam, na pierwszej trylogii byliśmy z tatą w kinie, ja - mały brzdąc, który później z gliny (!) lepił Sokoła Millenium, a z rolek po papierze toaletowym robił świetlny miecz :D