[O] Matrix 4 - Zmartwychwstania

No i wybrałem się. A raczej wybraliśmy się razem z Panią Żoną, żeby wejść jeszcze raz do świata Neo i Trinity. Czy było warto? To zależy.

Będą spoilery

Nie zamierzam się bawić w enigmatyczne napomykanie na temat fabuły - w filmie brak wielkich zaskoczeń, a bez ujawniania, o co chodzi, trudno cokolwiek w ogóle napisać. Czujcie się ostrzeżeni zatem. Wiadomo, że nie będzie już takiej tajemnicy i odkrywania jak w pierwszej części z 1999 roku - od tego czasu w kinie widzieliśmy naprawdę wiele, a "mitologia" Matriksa przewałkowała wszystkie wątki na naprawdę wiele sposobów.

Zasadniczo fabułę filmu można streścić tak: Thomas Anderson, czyli Neo, ciągle żyje. Maszyny uratowały go 60 lat temu i na powrót zamknęły w wirtualnym świecie, gdzie wiedzie niezbyt szczęśliwy żywot twórcy... gier komputerowych "Matrix" (dlaczego nie filmów?). I właśnie dostaje polecenie, by zająć się pisaniem czwartej części. Jednocześnie trwają próby (w świecie rzeczywistym) odnalezienia go i ponownego uwolnienia, podczas którego okazuje się, że maszyny ocaliły ongiś również Trinity. No i rzecz sprowadza się do tego, że Neo dąży do uwolnienia swej dawnej ukochanej, a jego nowi koledzy i nowe koleżanki mu w tym pomagają. Mamy też "agenta" Smitha oraz nowego Architekta (no, powiedzmy, że kogoś w tym rodzaju - tu jest nazywany Analitykiem) jako czarne charaktery i (nie wiedzieć dlaczego) Niobe jako zgorzkniałą panią generał. Są sceny akcji, jest wiele mrugania oczkiem do "starego widza", jest happy end.

Dobre... nie, niedobre

Fabuła jest - powiedzmy to szczerze - pretekstowa. Nie ma tu nic z przemyślności pierwszej części, chociaż przez pierwszą połowę można mieć nadzieję, że faktycznie może jednak rozkręci się to wszystko w jakiś ciekawy sposób. Niestety, wygląda na to, że o kształcie drugiej połowy filmu zadecydowało studio, narzucając podniesione do potęgi sceny akcji i szczęśliwe zakończenie... A może zrobiła to sama pani reżyser, czyli Lana Wachowski? Ma się wrażenie, że robiła ona Matriksa z przymusu (słynny cytat: "Warner zrobi sequel z nami lub bez nas") - aby mieć w ogóle JAKIŚ wpływ na czwartą część.

Mnie najbardziej zirytowały dwie rzeczy - muzyka, która momentami pasuje do matriksowego klimatu jak pięść do nosa oraz... sceny akcji. Zwłaszcza sceny akcji zawodzą - moi Państwo, przecież to cecha charakterystyczna wszystkich Matriksów, że miały przynajmniej jedną czy dwie epickie (tak, tak!) sceny akcji, które pamięta się nawet po dwudziestu latach! Walka Neo z Morfeuszem, strzelanina w hallu strzeżonego budynku, bijatyka w metrze ("jedynka"), potyczka w lobby po odbiciu Klucznika i autostrada ("dwójka"), pojedynek Neo i Smitha w deszczu ("trójka"). Wszystko było zawsze czytelne i ładnie pokazane, że o odkrywczych efektach specjalnych (których świat wcześniej nie widział) nie wspomnę.

A tu zaczynamy od bijatyki w pociągu, która jest tak poszatkowana, że w ogóle nie wiadomo, kto kogo bije. Potem jest nic nie lepiej - cytat pojedynku Neo z Morfeuszem jest do bólu czytelny, ale równie do bólu wtórny i ostatecznie dużo słabszy niż oryginał. Finałowa walka z botami przypomina starcie z zombie z jakiegoś Resident Evila... Naprawdę, jeśli ktoś liczy na świetną akcję, to się przeliczy.

Jeśli już przy autocytatach jesteśmy, to - moim zdaniem - jest ich w nowym Matriksie za dużo i są zbyt oczywiste - autorzy po prostu wklejają sceny z poprzednich filmów, żebyśmy nie mieli wątpliwości, do czego nawiązują. Jest to ciut przykre nie tylko dlatego, że fanów (dla których chyba głównie jest Matrix 4) traktuje się jak bezmózgie ameby, które same by nie odgadły podobieństw, a po drugie uświadamia widzom upływ czasu i to, jak dobre były poprzednie części (nawet "dwójka" i "trójka") na tle tej obecnej. Przypominamy sobie, jakie angażujące były tamte walki, jakie zagadki kryły tamte fabuły. I zostajemy z wrażeniem, że teraz jest dużo gorzej.

A, no i jeszcze jedno. Przez wstawki uświadamiamy sobie, jak ważni dla Matriksów byli Hugo Weaving i Laurence Fishburne, których w tej części brak. I o ile jeszcze Yahya Abdul-Mateen II w roli "nowego Morfeusza" jakoś tam daje radę, to Jonathan Groff w roli Smitha nie ma ani ułamka grozy i charakteru Weavinga (że nie wspomnę o aparycji). Za to wciśnięto Jadę Pinkett Smith jako zgorzkniałą i nie potrafiącą się zdecydować panią generał Niobe, której nie da się polubić (dlaczego akurat Niobe? bo Jada Pinkett Smith zgodziła się zagrać?).

Małe przebłyski

Mimo powyższych problemów nie wychodziłem z kina z uczuciem kompletnego zawodu. O ile na film nie czekałem i nie robiłem sobie jakichś nadziei, to po prostu miło było zobaczyć Neo i Trinity. I - co mnie nieco zdziwiło - Bugs, graną przez Jessikę Henwick (znałem ją z seriali Netfliksa oraz z Gry o tron). Mam wrażenie, że postać Bugs mogła zostać samodzielnym bohaterem "czwórki" i gdyby nie "bagaż" w postaci Neo i Trinity, można by zrobić coś nowego w uniwersum Matriksa.

Keanu Reeves - bez zaskoczenia - jest wciąż tym samym drewnianym Neo, jakim był zawsze, zaś Carrie-Ann Moss mimo upływu lat zachowała wdzięk Trinity. Nadal trudno uwierzyć w tę ich wielką miłość, która tu jest bazą całej fabuły, chociaż tym razem i tak mamy tu więcej uczucia i "chemii" niż poprzednio - widać, że Keanu i Carrie-Ann po prostu się lubią po latach. Tak czy inaczej, dostajemy tych samych bohaterów i to jest jak spotkanie dawno nie widzianych znajomych.

Ostatecznie

Podsumowując przemyślenia - nie wiem, czy lubię ten film, czy też wcale go nie lubię. Nie czekałem na niego, a jeśli już, to z obawą. Fakt, że mogło być gorzej, jest jedyną pociechą. To film dla nikogo. Fani będą w większości pewnie zawiedzeni (patrząc na pojawiające się oceny i recenzje), zaś nowi widzowie nie zrozumieją połowy fabuły i odniesień. Przyjemnie było znów obejrzeć ulubione postacie, ale z kolei Żona była zasmucona, że aktorzy są już tacy starzy - bo i nas musiał ten sam ząb czasu nadgryźć, w końcu to już prawie ćwierć wieku od pierwszego Matriksa...

Twórcy mogli pójść w tej części gdziekolwiek, wybrali dosyć bezpieczną fabułę, z której niewiele wynika. Mam szczerą nadzieję, że "piątka" NIE POWSTANIE, chociaż znając życie...

Aha, dobra rada - nie opłaca się przeczekiwać napisów w oczekiwaniu na ostatnią scenę. Wierzcie mi, że nie warto.

Komentarze