[O] Jak zostać mistrzem według Langforda?

Pokarało mnie. Zbyt wbity w dumę sięgnąłem po książkę Fotografia według Langforda dla mistrzów. Czyli jak osiągnąć doskonałość. Myślałem sobie naiwnie (mając już za sobą całkiem przyjemną lekturę Fotografii według Langforda dla fotografów), że w równie przyjemny sposób spędzę kilka(naście) godzin na lekturze, która popchnie mnie trochę dalej w sztuce fotografii. O, naiwny!

Akurat miałem tydzień wolny od pracy i innych obowiązków, więc pomyślałem, że poczytam i poprzeglądam, niech ta lektura będzie choć jakąś pociechą w biedzie. Gdybym przeczekał ten tydzień, byłbym przeczytał recenzję Piotra i zrezygnował z zakupu. Bo - niestety - zgadzam się z jego oceną. Po szczegóły odsyłam tamże, bo samemu nie chcę powielać żalów i kartkować ponownie tej, było nie było, sporej pozycji. Napiszę tylko, czego mnie najbardziej zabrakło i czego oczekiwałem.

Oczekiwałem przede wszystkim INSPIRACJI. Pamiętam, jak czytałem Umysł fotografa Freemana - tam każdy rozdział był intrygujący, obfity w piękne zdjęcia i dodatkowo odsyłacze do ciekawych postaci ze świata fotografii. Jeśli wyobrażałbym sobie, czego może w książce szukać ktoś na dość zaawansowanym poziomie, to właśnie inspirujących przykładów, niebanalnych kadrów, ciekawych opisów pomysłów i realizacji.

Tymczasem u Langforda dostajemy... tabelki, wykresy i niespecjalnie ciekawe zdjęcia, podlane długimi opisami często przestarzałego sprzętu. Kto, u licha, wpadł na pomysł, że "mistrz" będzie w takiej książce szukał informacji o krzywych charakterystycznych filmu ISO 400 (str. 135) czy krzywej czułości widmowej filmu czarno-białego na podczerwień (str. 265)? Najwidoczniej jestem jeszcze na zbyt niskim etapie edukacji i nie potrafię dostrzec doskonałości i zniewalającego powabu obróbki chemicznej filmów i wywoływania odbitek kolorowych (patrz wykres monitorujący do procesów barwnych negatywowych, str. 289)

Przez tę książkę się brnie. Naprawdę. Jak przez podręcznik akademicki do nielubianego przedmiotu. Zgoda, że jest tu mnóstwo informacji i te dotyczące fotografii analogowej są pewnie i przydatne (choć na 99% lepiej zdobyć na Allegro jakąś pozycję z lat 70-tych), ale zasadniczo ta książka nie jest żadną inspiracją, tylko właśnie trochę odświeżonym podręcznikiem. Mogę sobie wyobrazić, jak ktoś robi z niej egzamin, a biedni studenci wkuwają te nieszczęsne tabelki i wykresy, żeby móc je później rozrysować i zaliczyć semestr. Nie wyobrażam sobie za to aktywnego fotografa, który ślęczy i próbuje wkuć podane zależności - bo PO CO?.

Czary goryczy dopełnia fakt, że nawet okładka została przygotowana nie z wykorzystaniem zdjęcia autorstwa mistrza Langforda, tylko zakupiona w serwisie stockowym Getty Images. To już jest nieco żenujące...

Jeśli macie wybór, zdecydowanie kupujcie Langforda dla fotografów. Bo dla mistrzów... ech...

Komentarze