Mañana

Jest pewna rzecz, która rzuca się w oczy przy przejściu z Poznania do Wrocławia - a tą rzeczą jest spowolnienie czasu. Chodzi mi o podejście ludzi do życia. W Poznaniu jest bardzo nerwowo, wszyscy się spieszą, wszyscy są na wysokich obrotach. Kierowcy najchętniej jeździliby czołgami, byle móc jako pierwszy przejechać skrzyżowanie. Pieszym zielone światło zastępuje podjeżdżający tramwaj lub autobus i są gotowi przebiec między jadącymi autami, byle zdążyć na przystanek. Sprzedawcy (zazwyczaj) dwoją się i troją, byle coś tam wepchnąć klientowi, no a i klienci ganiają jak narwani po centrach handlowych...

A tutaj nie. Zwróciłem już na to uwagę, opisując dziwności komunikacyjne. Ludzie nie wpuszczeni do odjeżdżającego tramwaju czy autobusu, przyjmują rzecz ze stoickim spokojem. Podobnie na światłach (pozbawionych przycisków) zazwyczaj grzecznie stoją aż do pojawienia się zielonego sygnału.

Kierowcy także są jacyś spokojni - zwykle nie trąbią, nie kombinują, nie przejeżdżają na czerwonym. W dwóch przypadkach, kiedy byłem świadkiem otrąbienia, samochody miały... poznańskie rejestracje. Oczywiście, nie wierzę, że to żelazna reguła, ale coś na pewno jest na rzeczy.

Sprzedawcy (zazwyczaj) mają w nosie, czy coś od nich kupisz czy nie. Ostatnio się uśmiałem (przez łzy), kiedy w mięsnym stałem karnie w kolejce za jakąś kobietą (tylko jedną!), która kupowała parówki. Jak myślicie, ile można kupować parówki? Ja wytrzymałem jakieś siedem minut dyskusji o tym, czym się różnią parówki od serdelków, ile co ma mięsa (i jakiego) oraz o podziale tuszy wieprzowej (jak się spotkają dwie ekspertki od tego, gdzie kończy się mięso z łopatki, to - wierzcie lub nie - pojawia się nawet plansza z dokładnym rozrysowaniem poszczególnych stref...)

Inny przykład - fryzjer. Do tej pory byłem - jak się okazuje - rozpuszczony jak dziadowski bicz przez miłe fryzjerki z zakładu Słoneczko. Płaciłem mało, siedziałem na fotelu maksymalnie 10 minut i to wszystko w ciszy. Tutaj byłem dwa razy: raz siedziałem pół godziny i się nasłuchałem historii z życia osiedla (i nie, jakoś nie potrafię kogoś uciszać). Myślałem, że to cecha tego konkretnego zakładu, więc drugi raz poszedłem gdzieś indziej - i znów pół godziny i słuchanie...

I tak to odbieram - sam na razie nie mogę jeszcze złapać tego... no, luzu? zobojętnienia? dystansu? Moja znajoma, która jeździ często jeździ do Hiszpanii twierdzi, że właśnie Hiszpanie mają takie podejście: "Mañana... Zrobi się jutro". Może w końcu przywyknę - wydaje się, że to zdrowsze dla nerwów i serca.

Komentarze

  1. Facet! Do jakiego Ty fryzjera chodziłeś?! No przecież do fryzjera chodzi się na ploteczki! Trzeba pogadać. Zasięgnąć porady co do włosów, dostać nowy przepis na ciasto, pogadać o znajomych, ponarzekać na szkołę, dowiedzieć się gdzie co można taniej kupić. I wiele innych pożytecznych rzeczy.:))) Chyba nie oglądałeś tego odcinka Cejrowskiego, jak on poszedł do tzw. golibrody. To była cała ceremonia.:)))
    A poza tym, to popatrz na Włochy - ci z południa też są nieco inni. Może u nas, na mniejszą skalę, ale też to działa?:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tam wyznaję zasadę, że do fryzjera idę się ostrzyc i chciałbym to zrobić w jak najkrótszym czasie :oP I wcześniej właśnie zmieniłem zakład tylko dlatego, że fryzjerka cały czas mi trajkotała nad uchem, chociaż w efekcie musiałem chodzić 3 razy dalej :o) Teraz proces się powtarza - muszę znaleźć jeśli nie szybkiego, to chociaż cichego fryzjera ;o)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz