[O] Spider-Man: Bez drogi do domu

Jestem w rozterce. Zanim zatem zacznę, od razu przestrzegam, że będzie się tu roiło od spoilerów, czyli zdradzania fabuły najnowszego (choć już nie tak bardzo) Spider-Mana z Tomem Hollandem w roli głównej. Jeśli zatem ktoś nie widział, nie zna, nie wie - a dowiedzieć się nie chce, to zapraszam już po obejrzeniu filmu. Bo, szczerze mówiąc, o tym filmie nie za bardzo da się opowiedzieć bez odzierania go z tajemnicy - chyba żeby poprzestać na ogólnikach typu "dobre efekty specjalne"...

Skrót

Jak pewnie większość widzów pamięta, poprzednia część "Spider-Mana" kończyła się sceną, gdzie Mysterio zdradza tożsamość pajęczego superbohatera, a J. Jonah Jameson nagłaśnia to "na cały świat". Tu startujemy dokładnie od tego samego momentu. Świat już wie, a Peterowi Parkerowi i wszystkim, którzy go znają, strasznie komplikuje to życie (włącznie z tym, że MIT odrzuca podania Petera, MJ i Neda o przyjęcie w poczet grona studenckiego).

Peter wymyśla zatem, że pójdzie do Doktora Strange'a i poprosi go o cofnięcie czasu. Ten jednak nie ma już kamienia czasu, więc obmyśla rzucić na cały świat zaklęcie zapomnienia. Rytuał wymyka się spod kontroli i zamiast ogarniającego wszystkich zapomnienia, otwierają się przejścia do innych wymiarów, z których do świata Avengersów przenikają znani z poprzednich filmów o Spider-Manie jego główni przeciwnicy: Doc Ock, Electro, Zielony Goblin, Lizard i Sandman. Na szczęście trafiają tu także inni Spider-Mani, więc "dzieje się"...

Serce się raduje...

Jeśli ktoś zaczynał oglądanie kina superbohaterskiego od pierwszego Spider-Mana z Tobey'em Maguire'em, na pewno poczuje drgnięcie serca w momencie, gdy na ekranie pojawia się Alfred Molina jako Dr Otto Octavius. I Willem Dafoe w roli Zielonego Goblina. Wielbiciele "Niesamowitego Spider-Mana" z Andym Garfieldem z uśmiechem spojrzą na unowocześnionego Electro, Lizarda i Sandmana. Ech, nostalgia pełną gębą!

Co najważniejsze, a co było zachowywane w tajemnicy aż do samej premiery, to obecność w filmie obu wcześniejszych inkarnacji Petera Parkera, czyli Tobey'ego i Andy'ego we własnych osobach! Jako że od filmu do tej pory trzymałem się z daleka, żeby sobie nie psuć przyjemności, naprawdę byłem zaskoczony, bo się kompletnie tego nie spodziewałem. Doc Ock i rechot Zielonego Goblina pojawiły się w zwiastunie, ale nie śmiałem przypuszczać, że twórcy pokuszą się o ściągnięcie obu Spider-Manów!

Niewątpliwie jest to jedna z dużych zalet filmu, zwłaszcza dla fanów. Wprawdzie po Tobeyu widać upływ lat - on już w momencie kręcenia swoich części nie wyglądał na nastolatka, ale mniejsza o to. Występ obu "starych" Spider-Manów na pewno dostarczy paru wzruszeń, zwłaszcza Garfield ma dwie fajne sceny.

Wrogowie robią nieco mniejsze wrażenie, chociaż po Dafoe w ogóle nie widać zmian i jest tak samo diaboliczny jak zawsze. Za to ciekawym zabiegiem było wprowadzenie do fabuły Charilego Coxa jako... Matta Murdocka (tak, to słynny Daredevil z serialu, ale tu tylko w cywilnym wydaniu).

Jednym słowem, mamy tutaj ciągłe mruganie w stronę widza i dostarczanie co i rusz nowych, radujących serce kadrów.

...ale i ściska

Dobra, niby tak fajnie, to skąd rozterka w pierwszym zdaniu? Otóż... sam nie wiem. Film mi się podoba, ale tak jakoś... no, nie wiem... Bo powinien? Bo jest zrobiony tak, żeby się podobać? Ale czegoś w nim brak moim zdaniem, czegoś, co było w dwóch poprzednich Spider-Manach z Tomem Hollandem. Nie potrafię tylko sprecyzować, o co może chodzić i przez cały film się nad tym zastanawiałem. Może chodzi o to, że dwie poprzednie części oglądałem, będąc jeszcze "w fazie MCU", na fali tego wielkiego sukcesu, który budowały kolejne filmy z tego uniwersum? Nie wiem.

Tutaj niby wszystko jest. Super efekty specjalne (których się po prawdzie już praktycznie nie zauważa, tak spowszedniały), dobra muzyka, znani bohaterowie, nutka nostalgii (ale nie takiej najtańszej, tylko wykorzystanej z głową), wzruszające sceny z ciocią May czy z pożegnaniem. Coś tu jednak nie gra, nie pasuje, ale jeszcze chyba za wcześnie (piszę to od razu po seansie), żebym sobie zdał sprawę, o co może chodzić?

Mam wrażenie, że cały koncept na tę część jest taki... klejony na ślinę. Ot, MCU wchodzi w fazę multiwersum, a że w Spider-Manie (animowanym) już się to sprawdziło, to postanowiono pociągnąć temat. Niejako przy okazji można przecież fanów nakarmić nostalgicznymi wspominkami, co się akurat udało. Jednak kiedy spojrzymy na wydarzenia w filmie, to nic się tu nie zgadza. Doktor Strange nagle jest bardzo miły i pomocny, sam wynajduje sposób na kłopoty Petera Parkera i dodatkowo przekonuje Wonga, że to będzie bezpieczne. Wong też się na to zgadza, choć jest obecnie szefem, a zwykle miał sporo obiekcji do tego, co robił Strange.

Także reakcja świata na spidermanowe rewelacje wydaje się sporo przesadzona - przecież ci wszyscy ludzie doświadczyli przez lata tylu niesamowitych zdarzeń i poznali tylu superbohaterów, że jakoś ciężko mi uwierzyć, że nagle tak się ekscytują Spider-Manem. Poza tym, gdzie jest Shield, gdzie Nick Fury, gdzie wszyscy avengerowi przyjaciele Petera Parkera? Nikogo to nie interesuje? Tak, tak, już słyszałem tłumaczenia, że są bardzo zajęci Bardzo Ważnymi sprawami, ale...

No i końcówka - zaklęcie zapomnienia. Też wyszło jakoś dziwnie - bo spodziewałem się, że w tym wszystkim chodziło o to, by ludzie zapomnieli, że Spider-Manem jest Peter Parker, a wyszło tak, że teraz nikt NIE ZNA Petera Parkera. MJ i Ned także, mimo że przecież całe lata chodzili razem do szkoły; nie pamięta go także Happy, który jednakże pamięta ciocię May - jak to możliwe? I znów, wiem, że fani komiksów i MCU pewnie mają stos wytłumaczeń, że "to działa tak", a "tamto działa inaczej". Ale jako widz TEGO filmu odbieram działanie zaklęcia jako wydumane - prawdopodobnie ma ono po prostu doprowadzić do takiego stanu uniwersum, który będzie na rękę scenarzystom dalszych części, już przecież wiadomo, że Doktor Strange poniesie konsekwencje swoich działań.

Jestem w rozterce

No i nie wiem, jak podsumować ten film. Z jednej strony, bardzo lubię Hollandowego Spider-Mana, mimo że poprzednio moim faworytem "nie do pobicia" był Garfield (maminsynkowatego Maguire'a nigdy tak naprawdę nie lubiłem). Dostałem wszystko, czego mógłbym oczekiwać, a nawet więcej. Dlaczego więc nie polubiłem tej części? Bo możliwe, że o to w sumie chodzi, że NIE POLUBIŁEM tej części. Jest fajna, ma to, co trzeba, a jednak jej nie polubiłem. Może muszę jej dać trochę czasu?... Do obejrzenia jednak namawiam, zwłaszcza jeśli lubiliście poprzednie wcielenia Petera Parkera i jego wrogów.

Komentarze

  1. Ok. Nawet wiem, kto to był Spider-Man. Jak na mnie to i tak dużo.:))) Natomiast Garfield, no cóż, to dla mnie ciągle leniwy kocur, lubiący lasagne.:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha :) Gerfield to klasyka :) tzn. ten od lasagne :)

      Usuń

Prześlij komentarz