[R] Farbowany lis
Pomysł
Od kilku lat robię zdjęcia na różnych biegach czy podobnych imprezach - o ile na początku było to bardzo fascynujące, to już w zeszłym roku odczuwałem pewne znużenie. Fotografowanie elementów scenografii, linii startu, momentu startu, biegnącego tłumu, poszczególnych zawodników, w końcu finiszu czy dekoracji... Nic odkrywczego, jeśli chodzi o temat, można co najwyżej bawić się formą. Ale, ale! Nie byłbym sobą, gdybym nie wymyślił pewnego sposobu na złamanie monotonii. Dlaczego by po prostu nie zostać uczestnikiem biegu i nie zrobić reportażu "od środka"? Pogratulowałem sobie świetnego (jak mi się zdawało) pomysłu i zapisałem się na piąty bieg "Szpot Swarzędz 10km". A co!
Sobota, 7 maja
Zadowolony i podekscytowany, jadę do biura zawodów odebrać zestaw startowy. Ludzi nie ma zbyt wielu, gdy wchodzę do sali sportowej, gdzie pod dłuższą ścianą rozstawione są stanowiska ponumerowane 2701-3000, 3001-3300 itd., oznaczające zakresy numerów startowych. Gratuluję sobie w duchu, że pamiętam swój - 1332. Dwie młode dziewczyny (dziewczynki?) uprzejmie odszukują odpowiedni świstek do podpisania i wydają mi białą torbę, pełną gadżetów. Są tam poza numerem i informatorem worek-butelka na wodę, opaska odblaskowa, piwo bezalkoholowe (?) i koperta z talonem żywieniowym i kuponem na losowanie samochodu. Tak obdarowany, wracam w dobrym nastroju do domu, gdzie przypominam sobie, że trzeba jeszcze odnaleźć moje buty do biegania. Strój szczęśliwie znalazłem dzień wcześniej.
Piwo bezalkoholowe tylko dla pełnoletnich
Niedziela, 8 maja
Na szczęście pogoda dopisuje, więc ubieram tylko strój, bez bluzy czy kurtki. Do torby pakuję aparat z dwoma obiektywami (plan fotograficzny został myślowo opracowany i zaakceptowany w nocy). Napełniam worek-butelkę wodą i rozmyślam, gdzie ją schować. Ostatecznie wpycham do bocznej kieszonki torby foto. Sprawdzam odruchowo baterię i kartę. Niech żyją odruchy! Bateria jest padnięta, a karta - w czytniku komputera. Szybko uzbrajam aparat w świeżą, wypełnioną po brzegi baterię oraz w przeciwnie, pustą niczym flaszka po imprezie, kartę pamięci.
Ruszam na miejsce startu, ciesząc się świecącym słoneczkiem i pięknym, lazurowym niebem. Gdzieś na ulicy Nowowiejskiej przypomina mi się o przypięciu numeru. Agrafki dostarczone przez organizatora okazują się bardzo delikatne, a tkanina koszulki niespotykanie pancerna. Starsza pani przechodząca obok patrzy ze zgorszeniem, gdy cicho złorzecząc próbuję wreszcie zakończyć mocowanie numeru. Ale udaje się i zadowolony maszeruję dalej, uśmiechając się do ludzi, a i oni uśmiechają się do mnie (większość z politowaniem). Jakiś pan po drugiej stronie ulicy pokazuje mnie palcem synowi - jestem prawie pewien, że w tym momencie staję się pozytywnym przykładem: "Patrz, synku, nawet taki grubas biegnie na 10km, to nie może być trudne!"
I tak to, pozytywnie zbudowany, docieram na ulicę Cieszkowskiego, gdzie trwa właśnie stawianie bramy startowej.
Niczym mitologiczny Atlas...
Przed startem
Jestem, jako debiutant, przypisany do strefy "E" na samym końcu stawki. Nie zamierzam jednak stać tam bezczynnie, więc wyciągam aparat i krążę tu i ówdzie, od czasu do czasu nawet robiąc zdjęcia (które później okażą się zupełnie do kitu, ale na razie tego nie wiem, mając poczucie bycia rasowym reporterem, który tworzy wiekopomne kadry). Niektórzy patrzą na mnie dziwnie, inni pozują. Spotykam sąsiada, Daniela, który jest już zaawansowanym biegaczem, rozmawiamy trochę, głównie narzekając na rosnący upał.
Niby gorąco, a rozgrzać się trzeba
Potem sunę szybko do linii startu, bo zaczyna się bieg VIPów - zdążam zrobić kilka fantastycznych w zamyśle zdjęć. Krążę jeszcze, ale kończą mi się pomysły na ciekawe kadry, więc korzystam z okazji i poznaję osobiście Panią Marię Pańczak, z którą wdaję się w rozmowę i poznaję historię kontuzji ramienia i przygód na SORze. W międzyczasie zostaję poproszony przez kilka osób o zrobienie im zdjęcia z Panią Marią. Do biegu zostały dwie minuty.
Pani Maria Pańczak z fanką
Gdybym był VIPem, ukończyłbym pełny dystans
Robię kilka przysiadów i skłonów - w końcu profesjonalna rozgrzewka to podstawa. Strzelam jeszcze aparatem tu i tam, a w oddali słychać inny strzał - to Bractwo Kurkowe wypaliło z armaty, dając sygnał do rozpoczęcia biegu.
Biegniemy!
No, to może za dużo powiedziane. Przez dwie, trzy minuty strefa E zwyczajnie stoi, a ludzie śmiesznie wyciągają szyje, próbując dostrzec, czy coś się z przodu rusza i kiedy będzie można wreszcie zacząć przesuwać się w stronę mety. No, nareszcie zaczynamy... iść. Dość powoli zresztą. Takie tempo trwa aż do dmuchanej bramy, będącej linią startu, za nią marsz przeradza się w trucht, a potem bieg. Staram się jedną ręką robić zdjęcia, torba boleśnie obija mi się o plecy i próbuje przemieścić do przodu. Jeszcze przez zakrętem we Wrzesińską muszę awaryjnie chować aparat i w biegu mocować oddarty numer (przeklęte agrafki!).
Dobiegam do bramy startowej
Galop ulicą Wrzesińską
Rzut oka do tyłu, czyli przed kim uciekam
Znów robię zdjęcia, ale fatalna kondycja zaczyna dawać o sobie znać. Biegnę z coraz większym trudem, najpierw mijają mnie jakieś gimnazjalistki, potem ojciec pchający wózek z dzieckiem, a końcowego upokorzenia dopełnia jakiś starszy mężczyzna. Resztkami sił mijam tablicę oznaczającą pierwszy kilometr i niedaleko budynku poczty na Piaskach zbiegam na chodnik, ciężko dysząc.
Tak, to ja. Jak mokra plama.
Jak być pierwszym na mecie i nie wygrać
Jako że z Piasków do stadionu miejskiego nie jest daleko, po dwudziestu dwóch minutach od rozpoczęcia biegu jestem już za linią mety i rozsiadam się przy barierce, zmieniając obiektyw i szykując się do uwieczniania zwycięzców. Mój niepokój budzą kręcący się wszędzie fotografowie z akredytacjami - jest ich sporo i jak znam życie, będą włazić mi w kadr.
Numer jeden, czyli Adam Nowicki
Adam Nowicki i drugi na mecie Arkadiusz Gardzielewski
Mykhaylo Iveruk, trzeci na pudle
Agnieszka Mierzejewska, pierwsza wśród pań
Pani numer dwa, czyli Patrycja Talar
Wreszcie pojawiają się zawodnicy, robię zdjęcia takie i owakie, czekając na Daniela, któremu obiecałem fotkę. Wreszcie jest, ale miejsce mam fatalne, ciągle ktoś lub coś zasłania, więc zdjęcie ostatecznie wychodzi tylko jedno - za to ładnie widać na nim zmęczenie (pocieszam się).
Idziemy do strefy do zawodników, korzystając z ostatniej bramki, gdzie jeszcze nikt przed nami nie dotarł. Wzbudzamy radość u stojących tu "rozdawaczy medali" i po chwili jesteśmy już udekorowani. Daniel idzie do swoich znajomych, a ja - tak, tak - znów krążę i szukam okazji do zrobienia genialnych zdjęć.
Prawie jak złoty
Po odebraniu medalu można było się posilić i napić
Strefa zawodników, w tle namioty masażu
Odpoczynek po wysiłku
Nieciekawa reszta
Pokręciwszy się, postanawiam przenieść się do "amfiteatru", gdzie ma odbyć się dekoracja zwycięzców i losowanie nagród rzeczowych. W międzyczasie dostaję nieco zaskakującego smsa, że zająłem 143 miejsce z bardzo dobrym wynikiem. Zrzucam to na karb kiepskiej ogólnie obsługi informatycznej imprezy (nie zarejestrowano czasów netto, wydrukowano nieprawidłowe listy zwycięzców, przez co ceremonia dekoracji była kilka razy przerywana i korygowana).
W drodze do amfiteatru
Stół zastawiony pucharami - jak za Polski sarmackiej
Opel Karl dla szczęśliwie wylosowanego uczestnika (nie mnie)
Zjadam zatem posiłek regeneracyjny (talon nie może się zmarnować!), składający się z ciepłej kiełbasy, musztardy i suchej buły. Słucham jednym uchem słowotoku pana prowadzącego, po czym przez godzinę fotografuję ceremonię dekoracji (powstaje seria identycznych, nieciekawych zdjęć, których nawet nie będę publikował). Potem odbywa się licytacja dla małej Nikoli, a po niej - losowanie nagród. Nie wygrywam ani samochodu, ani skutera, ani żadnego z pięciu rowerów. Zmęczony ruszam w drogę do domu.
Zwycięska szóstka panów, przed nimi chłopcy biorący udział w biegach dla dzieci
Zwycięska szóstka pań, przed nimi chłopcy biorący udział w biegach dla dzieci
Mała Nikola z mamą - dla Nikoli zorganizowano aukcję różnych unikatowych przedmiotów
Czujna publiczność
Tak sobie myślę
Czy było warto? Jako nowe doświadczenie - na pewno. Zdjęć wprawdzie na miarę oczekiwań nie zrobiłem, ale co przeżyłem, to moje. Powtórek tego wariackiego pomysłu nie planuję, a wszystkim, którzy by też chcieli spróbować, powiem tylko tyle, że dla zdjęć - nie warto. Praktycznie wszędzie, gdzie byłem, da się wejść także w "cywilu", bez numeru startowego, więc odpada założenie, że zrobi się zdjęcie niemożliwe do uzyskania przez zwykłego człowieka. Dla zdjęć warto zdobyć po prostu akredytację, wtedy przynajmniej samemu można wchodzić w komuś w kadry.
Na pamiątkę
Tak czy owak, będę dobrze wspominał swój udział w biegu. Nawet mimo tego, że fotograficznie okazał się jednak porażką...
Samo czytanie mnie zmęczyło.:)) Ty to masz pomysły...:) Ja tylko sobie popatrzę. Jutro spróbuję przejść... 400 metrów. Ostatnie choróbsko było wyjątkowo wredne...
OdpowiedzUsuń