[O] Blade Runner 2049

Nie, nie jestem wielbicielem pierwszego "Blade Runnera" z 1982 roku. Podobał mi się i owszem, jest jednym z lepszych filmów, które w życiu widziałem, ale ani się nie kochałem w Sean Young, ani nie miałem hopla na punkcie Rutgera Hauera, ani nie wieszałem na ścianie plakatów z Harrisonem Fordem. I pamiętam, gdy dowiedziałem się o kręceniu "2049", wzruszyłem tylko ramionami, będąc pewnym, że to tylko i wyłącznie skok na kasę oraz żerowanie na "kultowości" pierwowzoru.

Nawet pierwszy zwiastun nie zmienił tej opinii - ot, chodzi sobie Ryan Gosling, widać miasto z charakterystycznymi światłami, skuszono Harrisona Forda do powrotu. Vangelisa nie skuszono do napisania muzyki do drugiej części - minus, duży minus...

No i w końcu doczekaliśmy premiery, zapoznałem się z pierwszymi wrażeniami innych widzów i... no, były pozytywne, żeby nie powiedzieć - entuzjastyczne! Hm. Trzeba zatem pójść zobaczyć samemu, no bo jak to, ma mnie ominąć dobry film? Namówiłem kolegę Krzyśka i w sobotę odwiedziliśmy kino. Oprócz nas było kilkadziesiąt osób - na trzygodzinny seans bez tuzina głośnych nazwisk i szalonych efektów specjalnych? Nie spodziewałem się.

No i co? Jest dobrze, jest nawet bardzo dobrze. Moim skromnym zdaniem, udało się zachować klimat i nastrój pierwszej części. Tempo jest powolne i pozornie niewiele się dzieje, ale to daje okazję do chłonięcia świata pokazanego w filmie - a jest co chłonąć, bo zaprawdę, jest to jeden z piękniejszych filmów jeśli chodzi o zdjęcia! Od czasu do czasu następuje przyspieszenie, jednak na pewno nie jest to film akcji, więc miłośnicy mocnych wrażeń, wybuchów i akrobacji niewiele znajdą tutaj ciekawego.

Czy nowy "Blade Runner" jest lepszy od klasycznej wersji z 1982 roku, jak chcą niektórzy recenzenci? Nie sądzę, żeby można je było pod tym względem porównywać. To tak naprawdę ta sama opowieść, leniwie opowiedziana i zachwycająca wizualnie. W praktyce tych niemal trzech godzin się nie czuje - ja nie nudziłem się ani przez chwilę. Jednocześnie (tak jak w pierwszym "Blade Runnerze") jestem pewien, że przy powtórnym obejrzeniu dostrzegę nowe szczegóły, które w sobotę mi umknęły.

Jak z grą aktorów? Ryan Gosling nadspodziewanie dobry w roli policjanta K, Harrison Ford - no, to Harrison Ford. Nie nawystępował się w "2049", ale co miał, to zagrał. Jared Leto jakiś taki mało przerażający mimo charakteryzacji. Sylvia Hoeks w roli Luv jest odpowiednio... ehm... no, po prostu od razu widać, że to niezłe ziółko. No i nie sposób pominąć Joi (śliczna Ana de Armas) - to jest castingowy strzał w dziesiątkę.

Na koniec zostaje muzyka. Już wspomniałem, że nie tworzył jej Vangelis, który odpowiedzialny jest za kapitalny soundtrack do pierwszej części. Tym razem za muzykę wziął się duet Benjamin Wallfisch - Hans Zimmer. Utrzymali klimat vangelisowych syntezatorów i tej ścieżki dźwiękowej nie da się pomylić z niczym innym (kto słyszał, ten wie, o czym mówię), jednak nie da się jej chyba słuchać poza filmem.

Ostatecznie trzeba jasno powiedzieć, że "Blade Runner 2049" - w mojej opinii - uniósł ciężar legendy. Nie stał się bladą kopią i skokiem na kasę, ogląda się go z dużą przyjemnością i na pewno do niego wrócę w edycji DVD. I wtedy zrobię sobie maraton - najpierw część pierwsza, potem druga. A co!

Komentarze

Prześlij komentarz