[R] Remont - ciąg dalszy

Dzień trzeci

Zaczęliśmy od śniadania, by tuż po nim zmierzyć się (ponownie) z sufitem w dużym pokoju. Zasadniczo był teraz wzorowo przygotowany do zamalowania i z takim nastawieniem wydobyliśmy wałki malarskie z worka. Ciach, ciach tu, ciach, ciach tam i co, już? To już? Jeszcze mała poprawka na ścianie i duży pokój gotowy? Nie uprzedzajmy jednak wypadków i baczmy, że trzeci dzień remontu wypadał akurat w poniedziałek trzynastego.

Wówczas jeszcze z tego wszystkiego nie zdawaliśmy sobie sprawy i pełni optymizmu wyszliśmy na deszczowy świat, by odnowić nieco zapasy jedzenia, bo chleb w magiczny sposób wyparował z szafki, zaś wędlina próbowała bezczelnie czmychnąć z lodówki. Deszcz, naturalnie, skończył padać, gdy tylko wróciliśmy do domu, ale wówczas nie dało nam to jeszcze do myślenia. Wciąż nastawieni pozytywnie, poczęliśmy w pocie czoła meblować powolutku duży pokój - w końcu tylko drugi raz przemalujemy zaszpachlowane miejsca i już!

Wszystko szło do tego stopnia dobrze, że pomyślałem, iż czekanie na wyschnięcie szpachli umilimy sobie szybkim pomalowaniem ścian w kuchni. Be potraktowała to jednak bardzo serio i już po dłuższej chwili pełną parą oklejaliśmy kuchenne meble. Oklejanie szło nam tak dobrze, że ani się obejrzeliśmy, jak nadszedł czas ponownego malowania sufitu w pokoju. To też poszło nam raz-dwa, tylko... Mój wzrok padł na niewinną wypukłość niedaleko drzwi balkonowych.

- Be, myślisz, że warto byłoby to usunąć i zakleić akrylem? - to pytanie "ustawiło" nam resztę dnia. Be bowiem zgodziła się ze starszym bratem i za chwilę mieliśmy na suficie ponownie spory placek bez farby. Gdybym wypowiedział wtedy to, co pomyślałem, prawdopodobnie hoja i drzewko szczęścia zwiędłyby ze zgrozy w swoich rozpartych na stole donicach.

No nic, trzeba było zakasać rękawy, odkręcić butelkę z gruntem (grunt to zdrowie!) i zająć się doprowadzaniem sufitu do znośnego stanu. Od tego momentu w głowie tliła się już do wieczora myśl, że znów dzisiaj nie skończymy dużego pokoju. Nieco przygaszeni, posililiśmy się Krwawą Mary, czyli pomidorówką z makaronem.

Średnio raz na kwartał postanawiam być pozytywnie nastawionym do życia człowiekiem, który każdą porażkę przekuwa w spektakularny sukces, więc i tym razem nie straciłem ducha. Zacząłem przenosić z małego pokoju graty z powrotem do dużego, z czego niemal godzinę strawiło mi układanie płyt CD. W tym czasie Be z poświęceniem i cichą rezygnacją zajęła się drobnymi pracami malarskimi w kuchni. Ja tak się zapamiętałem w noszeniu, a ona w drobnych pracach malarskich, że pod wieczór duży pokój przypominał stragan na targu w Marakeszu, zaś Be pomalowała z rozpędu całą kuchnię.

Podsumowanie dnia, poczynione przy kolacji, nie wypadło ostatecznie tak źle. Duży pokój lada chwila będzie gotowy (na 22:00 planowaliśmy położenie gruntu na szpachlę i jutro rano szybkie zamalowanie), kuchnia ma już w całości pierwszą warstwę, dużą część rzeczy udało się już wynieść z małego pokoju. Świetnie!

Poniedziałek jednak działał, wzmocniony zaklęciem trzynastki. Tuż przed nałożeniem gruntu okazało się, że trzeba jeszcze poprawić fragment (ten przygotowany do gruntowania). Jutro więc nie zakończymy sprawy razem z pianiem koguta - znów trzeba będzie szpachlować, gruntować i...

Nie, nie jest tak źle. Trzeba znaleźć w tym wszystkim jasną stronę. I ja znajduję. Jak tylko skończę ten remont, będę wiedział, jak powinienem zrobić ten remont. A doświadczenie przecież też się liczy, prawda?

P.S. Właśnie zdałem sobie sprawę, że ostatni raz piszę przy moim stole w małym pokoju. Od jutra stół wędruje gdzie indziej (a docelowo zniknie), pokój zaś ostatecznie będzie należał już do Em. Oby jej służył równie dobrze, jak mnie!

Komentarze