[O] Avengers: Infinity War (spoilerowo)

Lubię uniwersum Marvela - Iron Mana, Kapitana Amerykę, Spidermana, Hulka i resztę ekipy. Obejrzałem wszystkie filmy traktujące o tych superbohaterach, jakie wyszły na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat (wyjątkiem są "Czarna pantera" i "Thor: Ragnarok"). Są wśród nich pozycje świetne (np. "Zimowy żołnierz", "Strażnicy galaktyki"), są dobre ("Kapitan Ameryka", "Spiderman: Homecoming"), są też słabsze ("Czas Ultrona", drugi "Thor"). Trzeba jednak przyznać Marvelowi, że jest konsekwentny i przez tych dziesięć lat zbudował w miarę spójny świat i zaludnił go bohaterami, których da się polubić (nawet mocno).

Uwaga - w opisie mogą powić się spoilery, więc jeśli ktoś się wybiera na film i nie chce poznać niektórych zwrotów akcji czy szczegółów fabuły, niech wróci do lektury już po seansie.

Aha - jeszcze jedno. Podkreślam po raz kolejny, że nie jestem fanem komiksów Marvela, nie mam półek uginających się pod tomami z przygodami Avengersów i nie śledzę alternatywnych światów, żeby budować własne teorie rozwoju uniwersum. Po prostu oglądam rozrywkowe kino.

Początek

Jakoś specjalnie nie czekałem na "Infinity War", chociaż poprzedzająca ją "Civil War" dawała przedsmak tego, co się może dziać, kiedy na ekranie spotkamy niemal wszystkich superbohaterów. Z zapowiedzi wiedziałem tylko, że najnowszy film Marvela ma niejako spiąć dziesięcioletni dorobek i pozwolić niektórym aktorom pożegnać się z granymi postaciami. Nie oglądałem jednak trailerów, nie spekulowałem o fabule, nie podniecałem się plotkami. Ot, film jak film. A poszedłem na niego tylko ze względu na okoliczności - akurat zaczął się majowy długi weekend, kilka dni wcześniej była premiera "Infinity War", a ja spotkałem się w Poznaniu z Krzyśkiem. To wzięliśmy jeszcze do kompletu syna Krzyśka, Wiktora, i pojechaliśmy do kina Helios.

Co nieco o filmie

I przyznam szczerze, ogromne wrażenie zrobiła na mnie pierwsza scena. Pojawia się w niej Thanos, czyli główny przeciwnik Avengersów. Właśnie zniszczył Asgardczyków, zabił Lokiego i Heimdala, a Thorowi prawie zmiażdżył głowę. Rzuca się na niego Hulk i ten zielony, niezniszczalny (zdawałoby się) mocarz dostaje od Thanosa lanie. Normalnie, pięściami. Zamurowało mnie.

Później film rozwija się w najlepszy z możliwych sposobów - bohaterowie zostają podzieleni na małe, kilkuosobowe grupki i obserwujemy ich poczynania w starciu zarówno z samym Thanosem, jak i jego niewiele mniej potężniejszymi pomagierami. To, że Avengersom nie jest łatwo, to mały pikuś. Przez cały film rośnie przeświadczenie, że klęska jest coraz bliżej i w pewnym momencie przestajemy liczyć na nagłą zmianę i zwycięstwo, tylko trzymamy kciuki, żeby nasi ulubieni bohaterowie zwyczajnie przeżyli.

Co ciekawe, mimo takiego fatalizmu, film jest bardzo zabawny i wiele razy całe kino rżało ze śmiechu (np. zderzenie Star-Lorda z Thorem czy utarczki słowne między Iron Manem a Doktorem Strangem). Małych, zabawnych smaczków jest tutaj ogrom i początkowo uśpiło to moją czujność. Zabawa jest tak przednia, że to, co następuje w końcówce, po prostu wgniata w fotel i siedzisz z głupią miną, myśląc tylko: "Ale jak to?"

Thanos

Tak, Thanos zdecydowanie zasługuje na osobny akapit, bo jest to Zły tak dobry, że strach. W wielu recenzjach przewija się stwierdzenie, że to najlepszy przeciwnik w historii filmów Marvela i... trudno się nie zgodzić. Thanos nie jest tylko głupim szaleńcem, dysponującym mocami i żądzą władania światem. Wierzy w to, co robi (czy wręcz w to, co według siebie musi zrobić) i jest przekonany, że w ten sposób ratuje Wszechświat przed zagładą. Na dobrą sprawę jego motywacje są identyczne, jak u Avengersów (którzy też wierzą, że muszą robić to, co robią, by chronić znany im świat) i to jest chyba podstawowe źródło niejednoznaczności Thanosa.

Jednocześnie jest on o wiele potężniejszy niż którykolwiek z Avengersów i w zasadzie tylko on mógł użyć Rękawicy Nieskończoności z wszystkimi Kamieniami. Od kiedy zdajemy sobie z tego w kinie sprawę, zaczynamy się bać o bohaterów. I chociaż jest ta jedna scena na Tytanie, kiedy Iron Man, Spiderman, Star-Lord, Mantis i Doktor Strange prawie, prawie zdejmują Thanosowi rękawicę, to moim zdaniem nic by to nie dało. Żaden z Avengersów nie potrafiłby się tą rękawicą posłużyć ani nie miałby wystarczającej siły (chociaż przyznam, że Doktor Strange w "Infinity War" sprawił na mnie wrażenie najsilniejszego z obrońców Ziemi).

Wracając jeszcze do Thanosa, duża zasługa w odbiorze tego bohatera leży po stronie grającego go Josha Brolina. Mimo że Thanos jest w zasadzie wygenerowany w komputerze, bo ta twarz i te oczy... No, powiadam Wam, naprawdę, wierzy się w tę postać i w to, że to nie jakiś półgłówek ogarnięty chęcią niszczenia...

Smaczki

Film jest przepełniony świetnymi scenami - w zasadzie składa się tylko z takich. Nie było czasu na "wypełniacze", "zapchajdziury" i "lanie wody" - tutaj każda scena ma konkretny powód, cel i grupę postaci, którzy ją rozgrywają. Strażnicy Galaktyki spotykają ziemską resztę, świetny jest doktor Banner, który nie może nakłonić przestraszonego Hulka do pokazania się. Rocket ma całą masę fajnych scen, łącznie z tą z Beckym, nawet Groot ma dość ważne ujęcie, kiedy tworzy stylisko Storm-Breakera dla Thora.

Peter Parker jest lekkomyślny jak zawsze, a Kapitan Ameryka wciąż jest uroczo sztywny i zasadniczy. Zaś Doktor Strange... nooo, tu muszę powiedzieć, że ta postać mnie kompletnie zaskoczyła. W swoim solowym filmie dopiero się wszystkiego uczył i nie wydawał się szczególnie niebezpieczny, ale w "Infinity War" po prostu wymiata. Przez moment wydawał się nawet, że sam jest w stanie powstrzymać Thanosa. Naprawdę fajnie się rozwinął. Za to Vision, który w "Czasie Ultrona" wydawał się tak potężny, tutaj w zasadzie - zraniony na początku - w ogóle nie pokazuje swojej siły.

Wady?

Czy są w tym filmie wady? Mnie się nie podobały dwie rzeczy - krasnolud Eitri, wykuwający dla Thora Storm-Breaker oraz... starcie w Wakandzie. Ogromnie lubię Petera Dinklage'a, ale nijak nie pasował mi w tej roli (w sumie nawet nie wiem dlaczego). A starcie w Wakandzie podobało mi się w trakcie filmu (jest bardzo... epickie - nie cierpię tego słowa). Kiedy jednak leżałem już w łóżku i rozmyślałem o filmie, stwierdziłem, że cały pomysł walki dwóch armii jest nieco absurdalny. Z jednej strony mamy bowiem Thanosa, który pstryknięciem pozbawia życia połowę Wszechświata, a z drugiej afrykańskich wojowników z włóczniami, którzy naparzają się z jakimiś potworami. No, chociaż... bez tej bitwy nie mielibyśmy równie "epickiego" powrotu Thora, uzbrojonego w Storm-Breaker...

Się rozpisałem

Jak więc widzicie, "Infinity War" podobał mi się. Bardzo. Chętnie obejrzałbym go raz jeszcze (i pewnie jeszcze, i jeszcze). Bo to zwyczajnie dobry film jest - tak, to kino akcji, tak, to adaptacja komiksu, tak, większa część filmu powstała na green-screenie. Ale jakimś cudem to się udało - historia wciąga, przejmujemy się losami bohaterów, a scena z umierającym Spidermanem naprawdę chwyta za gardło...

To film dla fanów - bezapelacyjnie. Tu nie ma czasu na wyjaśnienia, na prezentowanie bohaterów - na to mieliśmy dziesięć lat i kilkanaście innych filmów. Teraz to wszystko po prostu zadziałało i nasi dobrzy znajomi przeżywają naprawdę trudne chwile. I to się ogląda!

Jedno, czego żałuję, to że nie zostaliśmy w kinie dłużej i nie widziałem słynnej już "sceny po napisach". Podobno fani na jej podstawie już wiedzą, co będzie w Avengers 4. Hm...

Komentarze