Złe strumienie?
Wbrew pozorom, wpis nie będzie przyrodniczy, a wręcz przeciwnie - dość technologiczny. Bo rzecz będzie o serwisach strumieniowych, choć nie tylko. Poczułem się trochę "wywołany do tablicy" wpisem Pawła Krużela "Naprawdę lubisz strumieniowanie muzyki???". Polecam lekturę przed zerkaniem dalej. Dlaczego "wywołany"? Bo jestem użytkownikiem streamingów, czyli - według słów autora - "buraczę". Czyli okradam muzyków.
Główna teza
Główna teza powyższego postu to: serwisy strumieniowe są złe, okradają muzyków, a jeśli z nich korzystasz, przykładasz rękę do zagłady rynku muzycznego (w dość dużym skrócie). Punktem wyjścia są stawki, jakie serwisy strumieniowe płacą muzykom za każdorazowe odtworzenie ich utworu - a są to stawki rzeczywiście mikroskopijne, dodatkowo wypłacane dopiero po osiągnięciu jakiejś konkretnej kwoty (np. jedno odtworzenie to 0,005$, czyli pół centa, ale płatne dopiero po przekroczeniu kwoty 20$, czyli dopiero kiedy nasz utwór zostanie wysłuchany przez mniej więcej 5000 słuchaczy). Jak łatwo policzyć, zarobić mogą na tym tylko tuzy muzycznego świata, których utwory są odtwarzane miliony razy miesięcznie. Zwykły muzyk albo muzyk hobbystyczny pieniędzy nie zobaczy zapewne nigdy.
Autor wpisu argumentuje, że to wina złodziejskich praktyk serwisów strumieniowych, nie zauważając zupełnie, że udostępnienie muzyki w nich jest dla twórców zupełnie dobrowolne. Każdy udostępniający robi to na własną odpowiedzialność, zapoznawszy się z warunkami umowy i cennikiem. Dlaczego zatem ludzie to robią? Widzę dwie możliwe przyczyny - albo liczą na dziesiątki milionów słuchaczy, albo po prostu traktują te serwisy jako jedno z pól tworzenia zasięgu marketingowego.
Na czym zarabia muzyk?
Oczywiście, smutne jest to, że ktoś, kto zainwestował (niemało) w wiedzę, sprzęt i umiejętności, nie jest sowicie za to nagradzany. Ale też w branży muzycznej - jeśli ktoś ma znajomych tym się zajmujących - wiadomo nie od dziś, że zarabia się albo na koncertach, albo na warsztatach/kursach. Jeśli naprawdę ktoś liczy, że wyprodukuje muzykę, wrzuci ją na Spotify czy Tidala, po czym będzie tylko liczył wpływające co dzień tysiące dolarów, to jest albo naiwny, albo BARDZO pewny swego. To po prostu tak nie działa.
Co ciekawe, nie jest to sytuacja nowa - jeszcze w czasach panowania płyty CD, a nawet wcześniej, czytało się o tym, że taki czy owaki wykonawca sprzedał wprawdzie dla wytwórni ileś milionów płyt, a sam zarobił na tym - powiedzmy - nędznych 10 tysięcy dolarów. Bo akurat taki miał kontrakt. Co jeszcze ciekawsze, na tym właśnie bazowały wytwórnie: znaleźć obiecującego muzyka, podpisać z nim dobry dla siebie (a nie dla niego) kontrakt i zbić kokosy, wypłacając muzykowi (lub muzykom) tylko jakieś ochłapy. Oczywiście, czasem muzyk nagrywał dalsze dobre płyty, ale chciał renegocjacji umowy. Wytwórnie znalazły wówczas inny patent - podpisywały umowę z góry na wydanie np. 5 albumów w ciągu 7 lat za określoną kwotę (lub rzadziej - procent z zysków). Tak czy owak, muzyk bez wiedzy o rynku i bez dobrych prawników był z góry skazany na - mówiąc kolokwialnie - "wycyckanie" przez dużą wytwórnię.
Do zarobków muzyka nieco dokładają się opłaty za emisję w mediach (o co dba np. polski ZAiKS), ale i tutaj stawki nie są jakieś ogromne, poza tym trzeba już być popularnym i obecnym w radiu czy telewizji.
O co zatem chodzi?
Autor twierdzi, że serwisy streamingowe psują rynek muzyczny, wypaczają gust słuchaczy, promują miernotę i doprowadzają do zapaści. Moim zdaniem jednak, one są tylko efektem, a nie przyczyną ogólnej kondycji muzycznej branży, z którą dzieje się coś podobnego, co wyprawia się już od lat z branżą fotograficzną. Przypomnę, że zalew tanich cyfrówek, a potem smartfonów spowodował wymieranie zawodu fotografa - kolejne redakcje, portale i agencje zaczęły na potęgę zwalniać profesjonalistów, skoro można było mieć setki zdjęć praktycznie za darmo od amatorów. Fotografia prasowa, tak niegdyś dumna, sięgnęła dna, gdy na łamach poczytnych czasopism zaczęły gościć zdjęcia zrobione telefonem przez przysłowiowego Kowalskiego. Nikt nie protestuje, bo ludzie nie mają odpowiednio wyrobionego gustu plastycznego i wiedzy fotograficznej, żeby dostrzegać krzywe horyzonty, walące się ściany, beznadziejną kompozycję, fatalne światło i tak dalej, i tak dalej. To widzą tylko fotografowie, ewentualnie miłośnicy fotografii, ale wśród masy czytelniczej (czy raczej już "oglądawczej") to promil promila. Fotografowie albo prowadzą warsztaty, albo dorabiają fotografią okolicznościową (śluby).
I to samo będzie (już zaczyna być) w muzyce. Są już darmowe lub bardzo tanie programy DAW, wszelkiego oprogramowania muzycznego jest multum, w tym także darmowego i to całkiem niezłej jakości. Są potężne biblioteki brzmień, sampli, pętli itp. - również za darmo lub za przysłowiowe grosze (sam mam 300GB kupione rok czy dwa lata temu za bodajże 15$). Przyuczyć się można bardzo łatwo, mnóstwo kursów jest dostępnych (a jakże, za darmo) w internecie. I już można produkować muzykę, bez wiedzy o harmonii, o kontrapunkcie, teorii kompozycji. Bez lat żmudnych ćwiczeń na jakimkolwiek instrumencie. Klik, klik, klik. Prosto i tanio.
Moim zdaniem to właśnie masowość zabija kreatywne dziedziny twórczości ludzkiej. Już Kopernik pisał, że gorszy pieniądz wypiera lepszy - i to jest właśnie to! Muzyki jest już ZA DUŻO, nikt nie chce za nią płacić. To nie jest towar pierwszej, ani nawet drugiej czy trzeciej potrzeby (chyba że jest się muzykiem, naturalnie). Muzykowi jest trudno to zrozumieć czy zaakceptować, ale z punktu widzenia przeciętnego słuchacza wybór jest tak ogromny, że można słuchać samej darmowej muzyki, a i tak się jej nie wyczerpie za swojego życia. Po co płacić?
Konkluzja
Mnie osobiście, jako muzyka-hobbysty, sytuacja ta dotyka tylko teoretycznie. Nie planowałem i nie planuję zarabiania na tym, co nagrywam, bo robię to wyłącznie dla siebie i własnej satysfakcji. Jeśli jednak ktoś chce ambitnie żyć z własnej twórczości, to - niestety - rynek wygląda, jak wygląda i zrzucanie winy na serwisy streamingowe jest zbytnim uproszczeniem. Po prostu ludzie mają w nosie płacenie za płyty, bo muzyka jest czymś nieistotnym (to boli, wiem). Ona jest istotna dla nas, twórców i dla garstki świadomych odbiorców. Cała reszta, z której żyje rynek, po prostu słucha tego, co tam akurat "gdzieś leci", czasem mając niewielkie preferencje, zwykle bazujące na nostalgii. Czy to jest złe? Czy da się to zmienić? Nie sądzę.
Komentarze
Prześlij komentarz