Cyfrowa nekromancja

Zdawałoby się do niedawna, że śmierć aktora przekreśla jego dalsze plany na występowanie w filmach. Dożyliśmy jednak takich czasów, że właśnie zapowiedziano rozpoczęcie produkcji filmu, w którym główną rolę będzie "grał" odtworzony cyfrowo... James Dean. Myślę, że przekraczamy w ten sposób granicę, której przekraczać nie powinniśmy...

Niby usprawiedliwione

Zdarzały się już w kinie przypadki, gdy wykorzystywano wygląd nieżyjącego aktora, by np. móc w ogóle dokończyć film. Pierwszym głośnym tego przykładem był "Kruk" z Brandonem Lee, który zginął tragicznie na planie, a do ukończenia pozostało dosłownie parę scen. Twórcy wmontowali zatem do filmu różne niewykorzystane wcześniej ujęcia, tu i tam posłużyli się dublerem i dzisiaj mało kto zdaje sobie w ogóle sprawę, że ten film mógł nie powstać. Nie, żeby był jakimś arcydziełem, ale jednak szkoda by było.

Podobnie rzecz się miała z wysokobudżetowym "Gladiatorem" Ridleya Scotta, gdzie końca zdjęć nie dożył Oliver Reed, grający właściciela szkoły gladiatorów, Proximo. I znów, wykorzystano już wcześniej nakręcone ujęcia, dopasowane cyfrowo do reszty scenografii i dzięki temu możemy cieszyć się naprawdę świetnym filmem.

W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z podobnymi okolicznościami podczas kręcenia jednej z części "Szybkich i wściekłych" - tragicznie zmarły Paul Walker został "ożywiony" cyfrowo do końcowych scen dzięki pomocy jego dwóch braci, służących za "modele". I myślę, że to i udane sceny odmładzania, które przeprowadzali twórcy sagi Marvel Universe były przełomowymi momentami, które uświadomiły producentom, że tuż za rogiem czeka na nich prawdziwy róg obfitości.

Mruganie oczkiem

Chociaż producenci "Gwiezdnych wojen" także musieli posiłkować się niewykorzystanymi scenami, bo przed nakręceniem dziewiątej części zmarła Carrie Fisher, to właśnie "Gwiezdne wojny", a konkretnie "Łotr 1", przejdzie do historii jako pierwsza w pełni "nekromancka" produkcja. Oto w trakcie tej części, chronologicznie umieszczonej przed "Nową nadzieją" z 1977 roku, pojawia się dość niespodzianie Grand Moff Tarkin, dowódca Gwiazdy śmierci. Nie byłoby to może aż tak dziwne, gdyby nie fakt, że grający Tarkina aktor, Peter Cushing, zmarł dwadzieścia lat przed rozpoczęciem zdjęć. Jego fizycznym "ciałem" w filmie był Guy Henry, którego twarz pokryto olbrzymią liczbą skanowanych na bieżąco kropek, a następnie nałożono na nią cyfrową reprodukcję twarzy Cushinga.

Przyznam, że kiedy byłem na premierze "Łotra 1" w kinie, poczułem się dość dziwnie. Z jednej strony niby fajnie było zobaczyć znów Tarkina w akcji, ale... To było takie uczucie, jakie miałem podczas pierwszego czytania "Smętarza dla zwierząt" Kinga. Kiedy niby ożywione stworzenie WYGLĄDA jak dawniej, nawet potrafi zachowywać się jak dawniej, ale nie jest tym samym stworzeniem. I my o tym doskonale wiemy.

Grubo

No dobra, ktoś może powiedzieć, że to wszystko są jakoś tam usprawiedliwione przypadki - i nawet się zgodzę, jeśli chodzi o kończenie filmu na późnym etapie, kiedy już wydano dziesiątki czy setki milionów dolarów, aktor grał w tym filmie (czyli się zgodził na udział), a fani czekają. Ale zgroza ogarnia, kiedy czyta się, że w ekranizacji powieści "Finding Jack", twórców Antona Ernsta i Tati Golykh, ma pojawić się nieżyjący od 1955 roku James Dean. Rodzina i spadkobiercy już wyrazili zgodę, więc zapewne obraz powstanie, pytanie tylko, czy samo to, że technologia POZWALA, żeby ten film powstał, on powstać POWINIEN. Moim zdaniem, jak zaznaczyłem na wstępie, idziemy tutaj za daleko.

Pomijam już tutaj aspekty moralne, związane z tym, że aktor (gdyby żył), nie zagrałby w tym czy innym filmie. To byli żywi ludzie, mieli swoje wyobrażenia i przekonania, a nawet najbliższa rodzina nie zna najskrytszych myśli swoich członków. Ja rozumiem, że dzisiejsi spece od grafiki 3D potrafią zdziałać cuda, widziałem to nie raz. Ale aktor to nie tylko wygląd. To też - przypomnę - GRA AKTORSKA. Aktor patrzy, aktor mówi, aktor marszczy brwi czy się uśmiecha. Pomrukuje, mówi celowo w ten czy w inny sposób. Chodzi tak, by dobrze oddać charakter granej postaci. I nie w każdym filmie robi to wszystko tak samo - najwybitniejsi wręcz w każdym filmie starają się wszystko robić na nowo. To też będą wymyślać ludzie od grafiki?

A co z młodymi aktorami, jeśli w najbardziej kasowych produkcjach zaczną znów grać Marlena Dietrich, John Wayne, Marlon Brando czy Marilyn Monroe? Będą teraz tylko "manekinami", których twarze ukryje cyfrowy makijaż? Będą się uczyli, jak grać identycznie jak martwi koledzy i koleżanki po fachu? Niektórzy się tym ekscytują, mnie osobiście to przeraża. Już teraz wszystkie animowane postacie mają ciągle ten sam zestaw grymasów, rodem jeszcze z pierwszego "Shreka" - czy tak ma wyglądać przyszłość aktorskiego kina? Sztuczne kukiełki z grymasami podłożonymi z wielkiej bazy danych?

Nie wiem, jakie jest Wasze zdanie, ale mnie to przeraża i określenie "cyfrowa nekromancja" jest tu bardzo na miejscu. Zostawcie tych aktorów, ich czas minął. Jeśli Wam ich brakuje, włączcie filmy z ich udziałem - po to je nagrali. A nie po to, by karmić nimi komputery i trzymać sztucznie przy życiu. "Smętarz dla zwierząt" bardzo dobrze pokazał, czym to się może skończyć...

Komentarze