[S] Kórnik bez światła

Nieczęsto ostatnio mam okazję wybrać się na fotowyprawę o wschodzie słońca, więc gdy z Krzyśkiem dostaliśmy dyspensę od Sił Wyższych, pozostawało się cieszyć i liczyć na dobrą pogodę. Jak to zwykle jednak bywa, dobra prognoza pogody nie gwarantuje udanego poranka. Tak było i tym razem - gdy dojeżdżaliśmy do Kórnika, na niebie nie było żadnych spektakularnych blasków słonecznych, zatem zamiast nad jezioro, udaliśmy się do centrum. Tutaj pierwszym tematem stał się gotycki kościół pod wezwaniem Wszystkich Świętych - co dziwne, mimo wielu odwiedzin w Kórniku, jakoś nigdy nie przyglądałem mu się pod kątem zrobienia zdjęcia. Tym razem kilka kadrów udało się popełnić, choć jestem daleki od pełnego zadowolenia.

Wzbudziwszy dostateczną ilość sensacji (dwaj faceci ze statywami fotografujący kościół, do którego zmierzało sporo wiernych na pierwszą mszę), porzuciliśmy Rynek. Naszym celem stał się Kórnicki zamek z przyległościami. Rozwidniło się już zupełnie, choć zamiast pięknego nieba i słońca mieliśmy nad sobą tylko szarobure chmury. Zamek zaczęliśmy fotografować już z daleka, choć dość nieszczęśliwie ktoś zaparkował tuż przed wejściem auto, psujące potencjalne zdjęcie. Początkowo planowaliśmy robić zdjęcia zza płotu, trochę obawiając się nadgorliwej ochrony, jednak po incydencie (o którym za chwilę) ostatecznie weszliśmy śmiało przez bramę. Nikt się nie pojawił.

Incydent, o którym wspomniałem, był w sumie dość przykry dla mnie, a dość wesoły (jak mniemam) dla Krzyśka. Oto bowiem, chcąc zdobyć dobre ujęcie, postanowiłem ustawić się za jedną z furtek - potencjalnie dawałoby mi to kadr z zamkiem, którego nic nie zasłaniało. Od kilku dni trwała odwilż, więc nie spodziewałem się, że chodnik będzie pokryty gładką jak stół warstwą lodu. Wyobraźcie sobie zatem, jak dorosły, słusznych rozmiarów facet z torbą na lewym ramieniu i aparatem w prawej ręce nagle traci równowagę i fika w powietrzu koziołka. Szczęśliwie dla sprzętu, znów (bo to nie pierwszy raz się przewracam z aparatem) zadziałał instynkt ochronny i w powietrzu zdołałem obrócić się tak, by spaść na prawy bok, wysoko dzierżąc wiernego Nikona i ratując torbę przed zmiażdżeniem. Leżałem chwilę bez ruchu (nie myślcie, że takie wywrócenie się nie boli), aż Krzysiek podbiegł i zaczął sprawdzać, czy jestem cały. Przezornie nie śmiał się na głos (bo wiadomo, "nie śmiej się, bratku, z cudzego wypadku"), za co jestem mu bardzo wdzięczny.

Ostatecznie nie wypada narzekać na wyjazd, bo atrakcji trochę nas spotkało (łącznie z wyimaginowaną awarią auta, która okazała się piosenką Greena Daya), chociaż zdjęcia, co widzicie sami, nie bardzo się udały. No, ale nic, przynajmniej można je potraktować jako dokumentację i dowód, żeśmy w Kórniku spędzili ten niedzielny poranek.

Komentarze