Legenda nie powróciła
Dzisiaj będzie zupełnie niestandardowo, ale nie mogłem się powstrzymać przed napisaniem kilku słów. Chodzi bowiem o najnowszą płytę jednego z moich ulubionych muzyków, czyli Man on the Rocks Mike'a Oldfielda. Krążek ukazał się całkiem niedawno i to w kilku wersjach - najlepiej byłoby chyba nabyć edycję super deluxe, ale...
Od razu muszę się przyznać, że jestem tym typem fana Oldfielda, który woli jego płyty instrumentalne, takie jak The Killing Fields, Voyager, Guitars czy The Songs of the Distant Earth. Oczywiście, śpiewane "Moonlight Shadow" czy "Foreign Affair" są miłymi przerywnikami, ale już płytę Earth Moving odebrałem raczej mocno średnio. Najnowsze dzieło Mike'a wpisuje się właśnie w taki popowo-rockowy schemat, ale wiadomo - na bezrybiu i rak ryba, a dyskografię warto mieć kompletną.
Niniejszy tekst piszę "na gorąco", po kilkukrotnym zaledwie przesłuchaniu całości. Być może jeszcze się przekonam, bo i niesławny Millenium Bell zdarza mi się włączyć, więc do wszystkiego da się przyzwyczaić. Obecnie jednak jestem zawiedziony. Prawdę mówiąc, gdybym tę płytę dostał bez okładki i opisu, nie zgadłbym, kto jest autorem. Charakterystyczne gitarowe frazy niemal gdzieś zniknęły i choć czasem troszeczkę je słychać, to nie jest TO. Nie mówię, że wszystkie piosenki są beznadziejne, a samą płytę trzeba natychmiast wyrzucić do jeziora, obciążoną dla pewności kamieniem. Nie, to nie jest zła płyta, tylko... nie ma na niej Mike'a Oldfielda.
Od piętnastu lat Brytyjczyk nie potrafi się przełamać twórczo. A to eksperymenty z muzyką taneczną, a to kolejne wariacje Dzwonów rurowych, a to nieco mechaniczne i bezduszne Tr3s Lunas czy Light+Shadow. Przedostatnie Music of the Spheres dawało nadzieję, że coś się jeszcze zmieni na lepsze, a tu taki klops...
Dlatego do zakupów nie bardzo zachęcam. Posłuchać można, więcej nawet - płyta może się podobać, bo część utworów jest całkiem przyjemna. Jednak fani Oldfielda (w tym ja) czekali na coś... coś bardziej oldfieldowego. Mike zawsze lubił eksperymentować w dziedzinie dźwięku i instrumentarium, tutaj nie ma nic poza "grzecznymi" piosenkami, które mógłby nagrać każdy średnio zdolny zespół. Mam nadzieję, że to nie jest płyta zamykająca dyskografię Oldfielda i coś na miarę The Songs of the Distant Earth jeszcze się pojawi.
Pisałem wyżej, że jeśli kupować, to wersję super deluxe. A to dlatego, że zawiera ona nie tylko normalny album, ale też drugi krążek z wersjami instrumentalnymi (ma go także wersja deluxe) oraz trzeci krążek z wersjami demo i czwarty z alternatywnymi miksami. Okazuje się, że wersje instrumentalne oraz demo często wypadają lepiej, niż te wybrane płytę "główną". Szkoda, że cena takiego zestawu robi się mocno nieatrakcyjna...
Dopisek z 9 lipca 2014: dużo słuchałem w ciągu ostatniego miesiąca tej płyty i ostatecznie się do niej przekonałem. Podtrzymuję zdanie, że "za mało w niej Oldfielda", ale poza tym świetnie się sprawdza zarówno w samochodzie, jak i przy pracy czy odpoczynku. Taka przyjemna, popowo-rockowa produkcja z ładnymi, wpadającymi w ucho melodiami.
Komentarze
Prześlij komentarz