[O] Gwiezdne Wojny (DVD)

Obejrzeliśmy ostatnio z Perełką "Gwiezdne Wojny - Skywalker: odrodzenie", zamykając w ten sposób całą sagę. Mam ją więc w całości w pamięci, a wierzcie mi, że dociekliwe pytania dziecka potrafią zwrócić uwagę na niejedno. I jak tak patrzę z tej właśnie perspektywy, to widzę parę rzeczy, o których chciałbym tutaj wspomnieć.

Po pierwsze, "Gwiezdne Wojny" są nie dla każdego. A przynajmniej każdy odbiera je po swojemu. Jedni pozostają obojętni, inni pochłaniają bez pytań, inni jeszcze chcieliby, by "Gwiezdne Wojny" były "czymś więcej" niż tylko blockbusterami, które zapewniają rozrywkę milionom i miliony twórcom.

Po drugie, prequele nie są takie złe, jak się kiedyś wydawało. To znaczy, "green screen" nadal gryzie w oczy, a walki są nieco zbyt baletowe, ale bohaterów dało się polubić, nawet Anakina (dobra, Jar-Jara nadal nie trawię). Midichloriany psują nieco efekt, ale ogólnie tragedii nie ma. Najlepsza wydaje się "Zemsta Sithów", w której kończy się droga Anakina na ciemną stronę mocy, a zaczyna panowanie Imperatora.

Oglądanie jednak lepiej zacząć tradycyjnie, od "Nowej nadziei". Dzięki temu nie zepsuje się zwrotu akcji z "Imperium kontratakuje", który każe spojrzeć inaczej na Vadera. "Stara trylogia" trzyma się dzielnie, choć tu i tam wyłażą już na wierzch pewne niedostatki techniczno-realizacyjne, niemożliwe do uniknięcia na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku (ach, gdyby walka Vadera z Obi-Wanem wyglądała tak!). Jeśli jednak dać się ponieść fabule (co jest bardzo łatwe), to można ich zwyczajnie nie zauważać.

No i najnowsza trylogia, "disnejowska". Tu mam największy kłopot, bo o ile po "Przebudzeniu Mocy" żywiłem jeszcze spore nadzieje, a Rey i Kylo Ren naprawdę dawali obietnicę czegoś fajnego, to już "Ostatni Jedi" i - zwłaszcza - "Skywalker: Odrodzenie" tę nadzieję stopniowo i coraz sprawniej zabiły. I tak, zgoda, są to na pewno spektakularne widowiska, godne marki. I tak, poruszają sprawnie struny nostalgii, wprowadzając starych, znanych i lubianych bohaterów. Ale nie dają tak naprawdę żadnej ciekawej historii - po pierwszej trylogii mieliśmy zmierzch Republiki i Imperatora z Vaderem u boku. Po drugiej trylogii - Imperator zginął, Rebelia wygrała, galaktyka ocalona. A trzecia... no cóż, okazuje się, że zwycięstwo nad Imperatorem nie było ostatecznie, więc powtarzamy wszystko ze środkowej trylogii, tylko gorzej i mniej spójnie, uśmiercając po kolei wszystkie ważne postacie...

I o ile do niedawna to było tylko moje zdanie, to obserwując reakcje Perełki stwierdzam, że rzeczywiście najlepiej ciągle działa "stara trylogia", prequele trafiają do tych, którzy nie są "skażeni" latami osiemdziesiątymi, zaś "trylogia disnejowska" poza może BB-8 nie wprowadza nam postaci na miarę Luke'a, Hana Solo czy Vadera, a głównym pytaniem Perełki podczas seansów było "a po co oni to robią?". Rey i Kylo Ren - no ok, to jeszcze się jakoś broni, ale Poe Dameron? Finn? Rose? Perełka cieszyła się głównie wtedy, gdy na ekranie pojawiały się starsze postacie - nowe nieszczególnie ją interesowały. O Imperatorze Młoda może gadać godzinami, a o Snoke'u? Perełka trafnie go podsumowała: "to ten brzydki, co chciał być Imperatorem?"

Tak czy inaczej, "Gwiezdne Wojny" ciągle działają. Ileż to już rozmów, ile zabaw! Jeśli teraz jeździmy z Perełką "na rowery", to zawsze jesteśmy patrolem imperialnym, szukającym baz Rebeliantów (Perełka ma numer 110, ja 000, bo "szturmowcy mają numery zamiast imion, pamiętasz, tata?"). Vader jest ukochaną postacią (bo ma "śliczne czarne oczka"), "Sokół Millenium" jest najszybszym statkiem w galaktyce, na który nie można pozwolić uciec Rebeliantom, zaś rodzina, koleżanki i koledzy są bombardowani gwiezdnowojenną wiedzą i muszą brać udział w różnych quizach i zagadkach. I o to chodzi!

Komentarze

  1. Dzięki Perełce trochę się dokształciłam w tym temacie, ale nadal to dla mnie prawdziwa Czarna Magia.... :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz