[O] "Król Lew" po raz wtóry

Dzisiejszy świat zwariował, naprawdę zwariował na punkcie sprzedawania ciągle tego samego. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, restarty, rimejki, rebooty, czyli wielkie odcinanie kuponów od dawnej sławy. Pół biedy, kiedy wskrzeszana jest tylko marka ("Gwiezdne wojny"), ewentualnie dostaniemy coś lepszego od oryginału (są takie przypadki?). Najgorsze, kiedy ktoś postanawia wymyślić koło na nowo, czyli zrobić ten sam film jeszcze raz.

A specjalistą od tego typu machinacji stał się czas jakiś temu Disney, któremu mało było zarobków na klasykach w rodzaju "Pięknej i Bestii" czy "Aladyna". Trzeba było zrobić nowe, w zamierzeniu lepsze wersje. I o ile jeszcze "Piękna i Bestia" jakoś tam może się obronić, to już "Aladyn" jest co najwyżej średni i kreskówkowa wersja bije tę aktorską na głowę. Nie można też było odpuścić takiemu łakomemu kąskowi, jaki stanowił "Król Lew"...

Money, money, money

Szczerze mówiąc, widzę dwa powody, dla którego ta produkcja powstała. Pieniądze to pierwszy i z pewnością najważniejszy. A drugi - to chęć pochwalenia się, jakie to wizualne cuda są obecnie w stanie wyczarować disnejowscy magicy od grafiki. Ten drugi powód troszkę przypomina pierwszą część, która także stanowiła technologiczny Mount Everest w swoim czasie.

Bo rzeczywiście, trzeba to przyznać bez dwóch zdań: graficznie ten film miażdży wszystko, co do tej pory zrobiono w kwestii ożywienia wirtualnych zwierząt (i w ogóle przyrody) na ekranie. Dzierżąca do tej pory palmę pierwszeństwa "Księga dżungli" musi smutno opuścić głowę - "Król Lew" robi w zasadzie wszystko lepiej i niemal idealnie. Może nawet czasami zbyt idealnie.

Podczas projekcji nie raz i nie dwa łapałem się na wrażeniu, że oglądam po prostu ujęcia z jednego z niesamowitych filmów przyrodniczych National Geographic i za chwilę odezwie się prześwietna Krystyna Czubówna. Naprawdę rewelacyjnie wykonano modele, cieniowania, otoczenie, światło. Pracy kamery też trudno cokolwiek zarzucić. Zdarzały się od czasu do czasu jeszcze troszkę sztuczne animacje ruchu i momentami niektóre zwierzęta nie miały odpowiedniej masy (jeśli wiecie, co mam na myśli - sprawiały wrażenie zbyt lekkich, czy też inaczej - poruszały się zbyt łatwo jak na swoją normalną masę). Ale 95% filmu to wizualny majstersztyk.

Widziały gały

Ale... "Król Lew" to nie tylko ładne obrazki. Wiedzieli to twórcy oryginału, którzy skupili się także na historii. Historii, dzięki której do dziś płaczemy po śmierci Mufasy, a zielone oczy Skazy to wręcz synonim zła i występku. A świetne, choć nieco gapowate Hieny? A mistyczny Rafiki ze swoim kijem i tobołkiem? To były świetne postaci, które dzięki niesamowitej kresce disnejowskich rysowników żyły i różniły się między sobą. Które kochaliśmy lub których baliśmy się.

Niestety, postawienie na realizm zabrało dużą część tych wrażeń, które odpowiadały za to, że tamte postaci były, ehm, ludzkie. Bo przecież Zazu nie może mieć takiej mimiki jak w animacji rysunkowej. Rafiki nie będzie nosił kija i medytował w pozycji lotosu. Zastępy Skazy nie będą maszerować wzorem hitlerowskich zastępów. A to wszystko tworzyło klimat pierwszego "Króla Lwa", którego tutaj zwyczajnie już nie ma.

I żeby nie było, że to tylko moje nostalgiczne ciągoty każą mi skreślić nowe (już nie tak bardzo) dziełko Disneya - tutaj dodatkowym probierzem była Perełka. Była na nowym "Królu Lwie" w kinie. Potem obejrzała go jeszcze na DVD. A potem obejrzała ze mną wersję rysunkową. No i zgadnijcie, która wersja była najżywiej komentowana? Która skropiona największą ilością łez? Który Skaza był gorszy? Otóż to - siła oddziaływania nowej wersji jest z całą pewnością mniejsza niż wersji rysunkowej. Dzieci nie dają się omamiać fotorealistycznej grafice, bo one chłoną każdą i się nad tym nie zastanawiają. One patrzą inaczej - bardziej na to, że postać jest sympatyczna albo groźna, że jest "fajna" albo paskudna. A tutaj dużo lepiej sprawiają się rysunkowe pyszczki, do których też lepiej pasują podkładane głosy!

Słowo podsumowania zatem. Tak, nowy "Król Lew" jest technicznie zrobiony praktycznie bez zarzutu. Animacje, oświetlenie, kompozycje scen - to wszystko wręcz onieśmiela i w zasadzie co 3 minuty można by robić stop-klatkę i mieć zdjęcie idealne na fototapetę albo puzzle. Ale sama opowieść - moim i nie tylko moim zdaniem - straciła na wyrazistości i sile oddziaływania, zwłaszcza na młodych widzów. Jako dorosły wiem także, że był to zwyczajny skok na kasę, obliczony na dzisiejszych trzydziesto, czterdziestolatków, którzy wezmą swoje dzieci do kin, żeby im pokazać fajny film. I żeby znów sprzedać oryginał. I tony gadżetów.

Ale ja będę wracał już tylko do wersji rysunkowej.

Komentarze