[O] Robocop (1987)
Jak wiecie, lubię sobie czasem wrócić do starych filmów, zwłaszcza z lat osiemdziesiątych, czyli złotej ery kaset wideo, jeszcze przed pojawieniem się (w Polsce) telewizji satelitarnej. Mnie, młodemu wówczas chłopaczkowi, strasznie podobały się filmy z Sylwestrem Stallone'em, Arnoldem Schwarzeneggerem, Jeanem Claudem Van Damme'em i resztą ówczesnej "śmietanki kina akcji" (bo nie zapominajmy o Bruce Lee'm czy Chucku Norrisie!). Na tym tle Robocop był czymś specjalnym, bo akurat grający główną rolę Peter Weller nie należał do mięśniaków, tłukących przeciwników gołymi rękami.
Z drugiej jednak strony, film ma wszystko, za co kochało się kino, mając lat kilkanaście - dystopijne miasto przyszłości, korporacje, brutalną policję, w której jednak zdarzają się szlachetne jednostki chcące po prostu pilnować porządku. Do tego bardzo wyraziste czarne charaktery, z budzącymi podskórną niechęć Jonesem (Ronny Cox), Mortonem (Miguel Ferrer) oraz Clarencem (Kurtwood Smith) oraz ona, budząca z kolei sympatię, Lewis (Nancy Allen).
Fabuła jest prosta i pewnie większości z Was znana. W rządzonym przez gangi Detroit policja coraz gorzej radzi sobie z przestępczością. Korporacja Omni Consumer Products (OCP) wygrywa kontrakt na prywatyzację policji, co ma zwiększyć jej skuteczność i przywrócić spokój na ulicach miasta. Niestety, próbny pokaz w pełni automatycznego "funkcjonariusza" kończy się śmiercią pozoranta. W tym czasie oficer Murphy (czyli Peter Weller) zostaje zmasakrowany podczas jednej z akcji policyjnych, którą prowadzi razem z Lewis. Morton, chcący wygryźć z OCP Jonesa, pomysłodawcę robotów, wymyśla hybrydę człowieka i maszyny. Wykorzystuje ciało Murphy'ego i osadza jego część w mechanicznej obudowie. Robocop ma być więc z jednej strony potężny i trudny do pokonania dla przestępców, ale jednocześnie zaprogramowany i posłuszny dla OCP (a teoretycznie - policji). Sprawy jednak wymykają się spod kontroli, gdy Murphy'emu zaczynają wracać wspomnienia...
Wiadomo, że z dzisiejszego punktu widzenia nieco rażą efekty specjalne - ale, o dziwo, w ogóle to nie przeszkadza! Całość podana jest w tak sugestywny sposób, że bez mrugnięcia okiem przystajemy na wizję reżysera i trzymamy kciuki za dzielnego "blaszaka", który rozprawia się z niegodziwcami. Do tego dochodzi wpadająca w ucho muzyka, solidne aktorstwo i generalnie brak fabularnych głupot. Wszystko jest na swoim miejscu, a jedyną rzeczą, która może psuć oglądanie bardziej wrażliwym osobom, jest bardzo dosłowna brutalność niektórych scen. No, ale to w końcu opanowane przez przestępczość Detroit XXI wieku...
Na tym tle bardzo blado wypada remake z 2014 roku, który wprawdzie efekty specjalne ma na wysokim poziomie, ale cała reszta nie bawi tak, jak oryginał sprzed trzydziestu lat. Obejrzeć można, ale lepiej sięgnąć po klasykę.
Komentarze
Prześlij komentarz