Głupi ma szczęście...
Głupi, czyli ja. A może tylko bezmyślny? No, jak jest, tak jest. Piszę te słowa, aby Was ostrzec przed zaniechaniem. O co w ogóle chodzi? Już wyjaśniam.
Parę dni temu (tydzień?) Perełce spadł na podłogę mój telefon, Huawei P10 Mate. Pozornie nic się nie stało, telefon działał, ale przestały kontaktować przyciski włączenia i głośności. Okazało się, że obudowa się po ich stronie rozdzieliła - ścisnąłem i wszystko gra. Tylko że nie do końca, bo wówczas rozdzieliła się obudowa po drugiej stronie. Ki czort?
Poczytałem trochę w internetach i doczytałem, że mogła przemieścić się bateria - albo "spuchnąć". Telefonu nie mogłem otworzyć, bo nie mam tak małego śrubokręta, jakiego wymagają śrubeczki w obudowie. Postanowiłem pojechać do jakiegoś punktu serwisowego, ale akurat wszystkie trzy, które odwiedziłem, były zamknięte z powodów wiadomej szalonej epidemii. Z braku lepszych pomysłów zamówiłem baterię z zestawem malutkich śrubokrętów do rozkręcania telefonów. Paczka przyszła dzisiaj.
Początkowy entuzjazm szybko ostygł, gdy okazało się, że w zestawie brak jest odpowiedniej końcówki śrubokręta - wszystkie były za duże. Na szczęście po przeszukaniu własnych zasobów znalazłem jedną płaską końcówkę, którą od biedy dało się śrubki odkręcić.
Jako "profesjonalista", obejrzałem wcześnie kilka poradników na YouTube, żeby ocenić trudność zabiegu i wydawało się, że nic nie ma prawa pójść nie tak. Obudowa rozkręcona, taśmy wypięte, zaczynam odklejać starą baterię (rzeczywiście napuchniętą). Jedną stronę już miałem odklejoną, gdy nagle poczułem swąd spalenizny i zobaczyłem niebieskawy dymek. Uratował mnie wyłącznie refleks - jednym szarpnięciem oderwałem dymiącą i błyskającą iskrami baterię, po czym sprintem, parząc w międzyczasie palce, dobiegłem do okna i wyrzuciłem płonący pakunek na beton podjazdu. Smród był nieziemski.
Zbiegłem na dół i do pustego pojemnika wziętego z garażu nalałem wody, po czym wrzuciłem tam resztki dopalającej się baterii...
Przyznam bez bicia, że chociaż czytałem, że "spuchnięte" baterie są niebezpieczne, nie spodziewałem się takiego samozapłonu. Nigdy nie dowiem się, czy ta bateria zapaliłaby się np. dzisiejszej nocy, gdybym jej nie wyjął. A może wyjmując coś zgniotłem? Nie wiem i prawdę mówiąc, wiedzieć już nie chcę.
Całe szczęście, że zdołałem wyciągnąć baterię w porę, dzięki czemu ocalał telefon - po zamontowaniu nowej, oryginalnej baterii działa jak nowy i bez problemu dał się złożyć z powrotem. I co, czy wspominałem już, kto ma szczęście?...
A poważniej - mam z całej tej przygody nauczkę, że jak bateria w laptopie czy smarfonie "spuchnie", to nie ma się co zastanawiać, tylko albo ją od razu wyjąć, albo oddać urządzenie do serwisu. I to jak najszybciej.
Niezły horror, ale całe szczęście, że zadziałałeś w porę i jak trzeba. Strach pomyśleć co by było, gdyby zaczęło się coś takiego dziać, a telefon w rękach miałaby akurat Perełka!
OdpowiedzUsuńNo właśnie, też o tym później myślałem, stąd ten wpis, żeby jednak ludzie brali to poważnie...
UsuńDobrze że napisałeś. Nawet nie przypuszczałam, że coś takiego może się stać.
OdpowiedzUsuńJa mogę tylko ostrzec przed żarówką energooszczędną. Zaczęła nam się palić w żyrandolu. Wyłączyłam światło i zaczęłam krzyczeć.:))) Mąż był na szczęście blisko, bo ja nie wiedziałam czym to dosięgnąć.